środa, 10 grudnia 2008

Mikołajki na Ślęży

Autobus do Sobótki był planowany na 7:00. Ja stacjonuję na pl. Grunwaldzkim, a jak powszechnie wiadomo nie lubię i unikam korzystania MPK. Zaproponowałam Ewie poranny spacerek piechotką na dworzec PKS, a że koleżanka nie miała nic przeciw wyszłyśmy o 6:20 i dość szybkim tempem (zimno było) poszłyśmy na dworzec, podziwiając po drodze „zatemperowaną choinkę”. Doszłyśmy i mamy mały problem... „Ewa, pamiętasz z którego stanowiska miał odjeżdżać autobus?”. Żadna z nas nie miała pewności, chociaż typowałyśmy konkretne numery. Najprościej było zadzwonić do Pawła. Jak już się dowiedziałyśmy, że stanowisko ma numer 6, trzeba było je jeszcze znaleźć, co wbrew pozorom wcale nie było takie proste, a i miałyśmy przy tym wiele radości ;)
Jak już się znalazłyśmy, Paweł i Ania Ł. właśnie dochodzili do miejsca odjazdu. Dziewczyny poszły zająć miejsca, a ja zostałam jeszcze chwilę z Pawłem, co by zaczekać na ewentualną „resztę”(wszak nikt nie wiedział ile nas ma być). Po paru minutach, przekonani, że już nikt się nie zjawi, wsiedliśmy do środka i oto nagle pojawia się Mariusz, czyli jednoosobowa reprezentacja Komandosów z Oławy! Do odjazdu zostało już bardzo niewiele czasu, a tutaj telefon do Mariusza. Na chwilę wyszedł i wrócił z Kamilem (T-Lajt). Tym oto sposobem zebrała się 6-osobowa ekipa: Paweł, ja, Ania Ł., Ewa, Mariusz i Kamil.
Paweł niby kazał wysiąść o przystanek za wcześnie, ale gdyby tego nie powiedział, nikt by się nie zorientował, bo chodziło raptem o jakieś 450 m. Paweł już od pierwszych kroków bawił się w przewodnika i wskazywał stary browar, omawiał budynki, widoczne na Ślęży, która była już całkiem blisko. Kiedy już widząc tak niedaleko wierzchołek, na twarzach pojawiał się uśmiech mówiący: „eee to przecież dwa kroki! Zaraz będziemy na szczycie!”, Paweł informował, że pójdziemy okrężną drogą i czeka nas dość ostre podejście. Dalej pokazał nam jeszcze zamek w Górce, gdzie nie dało się wejść, ale najprawdopodobniej zaciekawiony opowieściami Pawła, pan dozorca wyszedł ze swojej kanciapy („biała przyczepa campingowa z czasów Gierka”) i zaczął chodzić w te i z powrotem wzdłuż płotu. Z zewnątrz zamek (albo raczej pałacyk) bardzo mi się spodobał i żałowałam, że teren ogrodzono i nie mogliśmy zobaczyć czegoś więcej.

Przyszła kolej na lasy, lasy i lasy. Pogoda dopisała, a na ziemi zamiast śniegu leżały liście. Po drodze mijaliśmy miejsce, gdzie trwała ścinka drewna i na moich oczach padł ogromny iglak – to było świetne! Niebawem doszliśmy do miejsca, gdzie normalny, jasny las stawał się całkowicie zacieniony. Ta czarna ściana ilekroć jestem na Ślęży zawsze wywiera na mnie tak samo wielkie wrażenie. Dodać do tego skrzypiące drzewa i można kręcić jakiś film o mrocznych klimatach! Już wtedy zarzekałam się, że chociaż jestem trzeci raz na Ślęży i żadnej poprzedniej wyprawy nie zrobiłam opisu, z tej też nie będzie, bo „ta góra ma w sobie jakieś złe moce, które odbierają mi dar pisania”. Kiedy jednak zobaczyłam, co napisał Paweł na forum http://turystyczni.iq24.pl/, duma kazała mi zmienić plany z wizyty w Ossolineum na notowanie wrażeń. Pozwolę sobie skopiować i wkleić fragment tekstu Pawła:
„Kawałek  za źródłem zaczął się jeden z dwu najciekawszych odcinków Ścieżki pod Skałami, poprowadzony w stromym zboczu wśród skał, mchów, drzew i krzaków, gdzie czasem trzeba przechodzić przez obalone drzewa oraz wchodzić lub schodzić po kamiennych schodkach. Krótka przemowa była jeszcze przy skale o nazwie Koliba. Podczas wędrówki ścieżką stanęliśmy w pewnym momencie na rozdrożu. Było to dla mnie zaskoczeniem, bowiem szedłem już tą ścieżką kilkakrotnie, ale nie mogłem sobie przypomnieć tego miejsca. Po chwili namysłu skręciłem w prawo. Były tu wyraźne skalne schodki. Po jakichś 100 metrach zdecydowałem się jednak zawrócić, gdyż ścieka wyraźnie szła w dół i odchylała się od naszego kierunku marszu. Był to niewątpliwie jakiś stary niemiecki szlak turystyczny, dziś już zapomniany.”
Komentarz: mówiłam, że trzeba iść w górę :P Mnie Ślęża odciąga od pisania, a Pawła tajemnicze ścieżynki zwodzą na manowce! :D
Paweł solidnie przygotował się przed wycieczką i co paręset metrów zarządzał krótki postój przeznaczony na wykład. Tak więc słuchaliśmy o ślężańskich źródłach, trzech starcach itp. itd.
Im bliżej szczytu tym zimniej. Przy drodze Pawłowi wpadły w ręce jakieś resztki śniegu, co poczuł na swoich spodniach Mariusz trafiony śnieżką. Dalej pojawił się lód i to nawet w sporych ilościach – trzeba było bardzo uważać idąc.
Ślęża! Od razu weszliśmy na wieżę widokową, gdzie jak zawsze wiało tak, że oczy zaszły mi łzami. Cyk, cyk zdjęcia na szczycie, rozejrzeć się dookoła, i schodzimy, bo zimno. A i jeszcze Pawła trzeba było posłuchać, ale chwała Bogu jemu też było zimno i długo nie gadał.
A niżej czekał nas sławny, ślężański niedźwiadek (a może dzik?). Jako że są wątpliwości co do tego, jakie to jest właściwie zwierze, my założyliśmy, że wilk, a raczej wilczyca. A oto nasi Remus i Romulus (Kamil i Mariusz):

Dom Turysty – cieplej niż na zewnątrz, a co najważniejsze nie wieje! 6 grudnia to jak powszechnie wiadomo mikołajki, dlatego też dzieci (lub inaczej: studenci) zrobiły sobie dłuższą przerwę przeznaczoną nie tylko na śniadanko, ale również na opychanie się przyniesionymi na szczyt słodyczami. Zrobiło się tak miło, tak mikołajkowo, ale wkrótce trzeba było iść dalej.
Wyjście z Domu Turysty nie było niczym przyjemnym – na dworze było jeszcze zimniej niż przedtem. Chwilę zaczekaliśmy na Anię i ponownie weszliśmy w las, gdzie było o wiele przyjemniej. Droga znów często przerywana postojami przeznaczonymi na wykłady i naigrywanie się z archeologów. A było o czym opowiadać: „wały kultowe”, Święte Źródełko, Skały Władysława, Źródło Anny... Paweł miał bardzo dokładną mapę, na której były zaznaczone nawet jakieś przewody elektryczne, po przejrzeniu której stwierdził, że nie ma sensu iść zygzakami, leśnymi drogami i ścieżkami, skoro można przejść kawałek przez las i wyjść na drogę bez robienia dodatkowych kilometrów. Tak też zrobiliśmy. Przedzieraliśmy się przez las, gdzie pod grubą warstwą liści kryły się liczne szczeliny, w które co poniektórzy zapadli się aż po kolana.
Już w siódemkę (chyba mniej więcej od szczytu szedł za nami mały, czarny piesek) dotarliśmy do tego, co zrobiło na mnie spore wrażenie: cmentarzysko kurhanowe z VII-X w. Wcześniej go nie widziałam, ale wydawało mi się, że to będą jakieś 3-4 ledwie widoczne kurhany, a tutaj całkowite zaskoczenie: nie dość, że były one wyraźnie zaznaczone to jeszcze mieściło się ich na tym terenie około 50! Na niektórych nawet stały znicze – cmentarz to cmentarz!
Znów wstawię kawałek tekstu Pawła:

„[...] dotarliśmy, mijając wiaty i miejsce na ognisko, do dawnego grodziska. Stały tu dwie zrekonstruowane drewniane chatki (trzecia była nieco dalej za krzakami i do niej nie doszliśmy) oraz resztki dawnego żurawia, a w oddali widać było bramę. Po refleksjach nad poziomem życia i sposobami spędzania czasu 1200 lat temu i dzisiaj oraz wykonaniu przed wejściem do chaty pamiątkowego zdjęcia słowiańskiej rodziny, pardon – uczestników wyprawy :-) , wróciliśmy do miejsca, gdzie stały wiaty.”

A najciekawszą informację podczas całej wyprawy, która zostanie pewnie w mojej pamięci najdłużej zaserwowała mi Ania: „koty mają działanie odstresowujące”. Chyba zawsze czułam to podświadomie, bo mówiłam, że jeśli mam zostać nauczycielką, muszę koniecznie mieć kota. Dawniej nie bardzo wiedziałam dlaczego, a teraz już mam świadomość, że koty faktycznie mają w sobie coś takiego :)
Powrót do Sobótki. Przed naszymi oczami przejechał bezczelnie autobus do Wrocławia, a do następnego było ok. 50 min. Co robimy? Jako że jestem wrogiem stania w miejscu i to jeszcze na zimnym powietrzu, zaproponowałam... siedzenie w miejscu i to w ciepłym pomieszczeniu, a mianowicie udanie się do jakiejś pobliskiej knajpy. Zdobywcy wielkiego szczytu, jakim jest Ślęża usiedli racząc się zasłużonym piwem, z którym też było wiele radości... Najpierw podszedł do baru Paweł i kupił małe piwo. Druga poszłam ja i zamówiłam duże (bo co się będę rozdrabniać ;)), co miły pan barman skomentował: „I słusznie! A tamten to... Taki duży chłopak i małe piwo bierze!” :D Jeszcze parę zdań wymienionych z panem zza baru i dostałam jako jedyna piwo z dostawą do stołu ;)
Pożartowaliśmy, porobiliśmy zdjęcia (dzikie portrety i jedna masówka) i poszliśmy na przystanek w sam raz tak, aby zdążyć na autobus do Wrocławia. Kamil poszedł spać, co widać na załączonym obrazku, a reszcie czas upłynął na radosnych rozmowach i już wkrótce znaleźliśmy się z powrotem w mieście. Ja i Ewa znów udałyśmy się piechotą na pl. Grunwaldzki, a i ku mojemu zaskoczeniu na spacerek porwał się też i Paweł.
Uf! Jednak udało mi się coś napisać, chociaż naprawdę ja nie wiem, co takiego ma w sobie Ślęża, ale jak z niej wracam nie chce mi się w ogóle tworzyć! W każdym razie urok został przezwyciężony (może to przez tego odstresowującego kota, którego pogładziłam wracając do Sobótki?). Tak ogółem to wyprawa była bardzo udana – dzięki Ekipo! :)


6 grudnia 2008

* Całą relację Pawła można przeczytać tutaj: http://turystyczni.iq24.pl/default.asp?grupa=81734&temat=32022

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

No - jak wyprawa nie miała być udana, skoro wymyślił i poprowadził ją Pan Paweł?! :-)

A koty nie zawsze odstresowują ludzi - np. te, które kręciły się koło ogniska podczas rajdu "Tropiciel" 3 tygodnie temu powodowały u mnie wzrost poziomu agresji :D

Zapewne nieraz odwiedzimy jeszcze Ślężę - parę osób wyrażało zainteresowanie wyjazdem, ale jechali akurat w sobotę do domu odebrać prezenty od św. Mikołaja ;-)