niedziela, 16 maja 2010

Rajd Wiosenny 2010

Zaczęło się właściwie tak, jak zawsze: ponad 30 osób stawiło się na wrocławskim dworcu PKP o bezczelnie wczesnej porze. Na parę minut przed odjazdem pociągu, przybiegła jeszcze moja kochana kuzynka Ania T., która to obudziła się dokładnie o tej godzinie, o której miała być na dworcu. Pociąg miał nas zawieźć do Sędzisławia i szybko okazało się, że nie jedziemy sami – w tym samym składzie na swoje rajdy jechało również kilka innych duszpasterstw akademickich (Dominik, Most i Maciejówka, jeśli dobrze pamiętam). Podróż minęła przezabawnie zwłaszcza, że Ania swoimi niepowtarzalnymi monologami nie pozwoliła usnąć nikomu kto znalazł się w pobliżu. Później pojawili się bracia Krzysiu i Paweł K., którzy ustawiwszy się w samym środku przejścia pomiędzy siedzeniami, skutecznie utrudniali przemieszczanie się.


W Sędzisławiu krótka modlitwa i w drogę! Pogoda była w sam raz, idealna do chodzenia. Tego dnia większą część drogi szliśmy asfaltem, więc boję się pomyśleć, co by było, gdyby zaskoczył nas 30-stopniowy upał. Szło się przyjemnie, a droga upływała na mniej lub bardziej poważnych rozmowach z innymi uczestnikami rajdu. Chyba po raz pierwszy na wyjeździe, w którym uczestniczyło tak wiele osób, nie rozciągnęliśmy się na co najmniej 2 km. Stało się tak za sprawą dobrego pomysłu Agi i Adama – organizatorów rajdu. Mianowicie oboje zaopatrzyli się w krótkofalówki, Aga szła na przedzie a Adam zamykał grupę i informował przód, kiedy należy zwolnić.

Dłuższy postój, celem spożycia posiłku, zarządzono w Kamiennej Górze Na tym rajdzie pojawiła się jeszcze jedna nowość, którą osobiście oceniam bardzo pozytywnie: większość uczestników zamiast kupować własne jedzenie, dołożyło po parę złoty do rajdu, za co zakupiono większą ilość pożywienia, a na postojach wyjmowaliśmy to i wspólnie przygotowywaliśmy posiłek. Już w momencie pierwszego smarowania kanapek, zaczęły się objawiać wodzowskie zapędy Krzysia – „Moja ekipo, grubiej smarować! Tu dżem! Tu konserwa! Smarować, smarować!” i jak przystało na zarządcę, gadał dużo, a robił niewiele.

Podczas późniejszego postoju, ja i moja Kuzynka stwierdziłyśmy, że trochę bolą nas ramiona od plecaków, a co jest najlepsze na taką przypadłość? Masaż! Anka mniej więcej wiedziała jak to się robi, co zademonstrowała na moich plecach, a ja jako, że szybko się uczę chwilę później mogłam jej się tym samym odwdzięczyć. Wkrótce do naszego masażowego wężyka przyłączyły się kolejne dziewczyny i gdyby postój potrwał z 10 min dłużej, moglibyśmy utworzyć spore kółko, gdzie każdy każdego masuje.


Niedługo później Paweł położył swoją sławną czapkę na moim plecaku i zrobił jej zdjęcie. Pół-żartem pół-serio zaproponowałam, aby każdemu położył swoją czapkę na plecaku i sfotografował. Paweł wziął mój pomysł całkowicie poważnie, a co więcej nawet próbował go sobie przywłaszczyć. Wszystkich plecaków czapka-wehrmachtówka nie zaliczyła, ale na tych kilku prezentuje się wcale nienajgorzej.



Dotarliśmy do Krzeszowa. Kto chciał, ten wszedł do bazyliki. Jako że byłam tam już kilka razy, wolałam opanować alumatę Pawła i poleżeć sobie na niej beztrosko przez parę minut. Inni mieli podobne pomysły, a już chyba 80% uczestników wykorzystało postój aby chociaż na chwilę pozbyć się butów.
Niebawem asfaltowa droga zamieniła się w bardzo przyjemny las i pomimo zmęczenia, które towarzyszyło już niektórym uczestnikom, wydawała się ona znacznie przyjemniejsza.

Ulanowice koło Lubawki! To tam mieliśmy zamówione noclegi. Niebawem na tarasie budynku zawisł redemptorowy sztandar. Wieczór zaczął się dość ciekawie, bo panowie, jako że powszechnie przyjęto, że myją się szybciej, otrzymali pierwszeństwo w kolejce pod prysznic, a gratis do tego zaszczytu… lodowatą wodę! Później, kiedy myli się już ostatni panowie, pojawiła się woda ciepła i kobiety mogły w pełni cieszyć się z darów cywilizacji. Innym ciekawym wydarzeniem było wysadzenie bezpieczników. W sumie to chyba jedna z pierwszych rzeczy, jaką zrobiliśmy po tym, jak pojawiliśmy się w kuchni. Cóż – widocznie taka już nasza niezdarna natura.

Wieczór wypełniła Msza, kolacja i różne gry dostarczające uczestnikom wiele radości.
  

Drugiego dnia planowaliśmy osiągnąć główny cel naszej wyprawy: czeskie Skalne Miasto. Poranek był chłodny i wilgotny. Paweł przypomniał sobie kilka harcerskich oraz niemieckich piosenek i zaserwował koncert ludziom podążającym w przedniej części peletonu. Początkowo dość ospali nie podjęli inicjatywy, ale później co parę kilometrów Ania A. skutecznie zachęcała ludzi do śpiewu. Od razu szło się raźniej!

Tym razem większą część drogi szliśmy lasami, co chyba wszyscy przyjęli z radością. Mało przyjemną atrakcją były leżące przy drodze zwłoki jakiejś sarny, która chyba została przez coś zjedzona… Paskudztwo! Ledwie rzuciłam okiem i dosłownie odskoczyłam na drugi koniec drogi! Zdjęcie Paweł zrobił, ale go tu nie zamieszczę, bo nawet na nie patrzeć nie mogę.

Wkrótce znaleźliśmy się w Czechach. Z przyjemniejszych niż powyższa atrakcji można wymienić bunkier, konie, krowy, jakiś posąg bez głowy i inne. Na parkingu widoczne były niemal wyłącznie polskie rejestracje samochodów i autokarów. Krótki postój na posiłek z posiedzeniem na farbujących na żółto ściętych drzewach i poszliśmy zwiedzać Skalne Miasto wraz z panią przewodniczką, która mówiła łamaną polszczyzną. Po drodze Kuzynka napotkawszy straganik oscypkami szybko nabyła kilka i sprawiła mi jednym takim miłą niespodziankę.  

Spacerowaliśmy po Skalnym Mieście (Adršpašsko - Teplické Skály) słuchając opowiadania Przewodniczki o tym, co przedstawiają kolejne skały. Najwięcej było o domu Pana Karkonosza i słoniach, przy których zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie.
  
Było również popiersie Goethego, które doskonale pamiętałam z wycieczki do Skalnego Miasta sprzed 10 lat i wodospad, który po odpowiednim okrzyku grupy znacząco zwiększał swoją objętość. Największą atrakcją okazały się nie skały, ale jakieś małe zwierzątko futerkowe zainteresowane roślinkami, porastającymi dno strumyczku.


Po obejrzeniu skał, kończyły się przyjemności, a zaczynał się hardcore. Na początek brnęliśmy przez wąskie, śliskie kładki ustawione pomiędzy niebezpiecznymi bagnami. Swym złowieszczym bulgotem i unoszącymi się ponad nimi oparami, dawały one znak, że nie są przyjaźnie nastawione do wkraczających na ich tereny intruzów i w każdej chwili gotowe byłyby wciągnąć ich w bezmierną otchłań bagien.
Powyższego nie należy brać poważnie – oczywiście dałam się ponieść fantazji, celem ubarwienia opowieści. Bagna w rzeczywistości były zwykłym torfowiskiem, a kładki wcale nie były aż takie wąskie.

Niebawem dotarliśmy do Teplic nad Metuji, gdzie z ogromną przyjemnością mogliśmy raczyć się czeskim piwem lub lodami. Godzinę później byliśmy już na stacji kolejowej, a niedługo później w czeskim pociągu, gdzie ucięłam sobie półgodzinną drzemkę. 

Dojechaliśmy do Petrzikovic, położonych tuż przy granicy polsko-czeskiej. Przeszliśmy kawałek drogi i Aga oddała stery Pawłowi, bo ważne było, aby się nie pogubić szukając skrótu. I wtedy właśnie skończyło się chodzenie w jednej, zwartej grupie. Przód zaczął śpiewać pieśni legionowe, przy czym szło się nadzwyczaj dobrze. Obok zmęczenia ciągle jeszcze towarzyszyła nam radość, chociaż przez pewien czas szliśmy w deszczu, potem po zaoranej glebie, a na koniec lasem i asfaltem. Po drodze czekała nas niezła niespodzianka: drogę przecinał nam potok! Większości udało się przejść go suchą nogą, jednak niektórym nie powiodły się akrobacje na chwiejącym się kamieniu i wpadli do wody po kostki.

Przeszliśmy ok. 40 km, więc dojście do schroniska sprawiło nam jeszcze większą radość niż dnia poprzedniego. Msza, kolacyjka, ciepły prysznic, kuchenne żartowanie i mafia na dobranoc – tak skończył się kolejny dzień pełen wrażeń.


Ostatniego dnia pierwotnie zaplanowane było przejście jeszcze jakichś 20 km, ale jako że wiele osób skarżyło się na różnorakie kontuzje, Aga zamówiła busa, który w dwóch turach podwiózł nas na dworzec PKP w Sędzisławiu. Ja byłam w pierwszej turze, ale z tego co wiem, piątka ludzi z drugiej tury zamiast grzecznie sprzątać schronisko, poszła na spacerek obejrzeć skocznię narciarską. Ekipa, w której ja przyjechałam w tym samym czasie koczowała na dworcu, gdzie niezmordowana Ania T. śpiewała, część drzemała, a część spokojnie stałą sobie na zewnątrz. W tej atmosferze doczekaliśmy pociągu, który zawiózł nas do Wrocławia.   

Rajd uważam za niezwykle udany, a pod wieloma względami był on zdecydowanie ponadprzeciętny! Wielkie podziękowania dla Agi i Adama, którzy bardzo wiele starań i energii włożyli w przygotowania i organizację, a później w sprawne i przyjemne przeprowadzenie całego towarzystwa przez góry. Dziękuję również wszystkim współuczestnikom i każdemu z osobna za to, co ze sobą wnieśli.
1 - 3 maja 2010

2 komentarze:

Ana pisze...

Alinka, kuzynko ma :) JEsteś wspaniała, dziękuję, że w swym reportażu nie zapomniałaś i o mnie, a wręcz przeciwnie często tam widzę się przewijam - dzięki Ci dobra duszo :) A poza tym, to też się dobrze bawiłam, trochę w drugim dniu na końcu po asfalcie już było cięzko, bo mnie zaczęły piec stopy, ale obyło się bez bombli :)) Po takiej przerwie (3 lata) i tak się cieszę, że z moją kondycją nie najgorzej :) Całuję i ściskam Cię , pozdrawiam też wszystkim redemptorowiczów :P BYŁO NIEZAPOMNIANIE Z WAMI, a KRzysiu to zacznij wreszcie więcej robić niż mówić Drogi Kolego, bo brat cię przegonił ;) Tym akcentem kończę i do zobaczenia ! Może w Bieszczady tu do mnie przyjedziecie - ZAPRASZAM np do MAGURSKIEGO PARKU NARODOWEGO czyli KREMPNA i te tereny :)

tofka pisze...

Ala ten posąg bez głowy to św. Jan Nepomucen :P