poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Autostopem do Pragi i Drezna


Wszystko zaczęło się od niewinnego wpisu na Facebooku: „Mam wielką ochotę na podróż autostopem w nieznane - ktoś chętny? :)”. Pierwsza odezwała się Grażka i to zadecydowało o dalszym biegu zdarzeń. Początkowo myślałyśmy nad Budapesztem, może wcześniej Wiedeń i Praga, ale ostatecznie okazało się, że mamy do dyspozycji tylko 5 dni, więc wybrałyśmy krótszą trasę: Wrocław – Praga – Drezno – Legnica.
W poniedziałek, 23 sierpnia 2010, rannym pociągiem przyjechałam do Wrocławia. Spotkałyśmy się na przystanku niedaleko dworca i wspólnie ruszyłyśmy na Bielany Wrocławskie, by rozpocząć naszą szaloną przygodę. Obie już dawno nie odwiedzałyśmy tych rejonów, więc początkowo miałyśmy problem z przypomnieniem sobie, w którą stronę należy iść, aby dotrzeć do wcześniej już wypróbowanego miejsca. Stawałyśmy to tu to tam, ale nic z tego. W końcu podeszłyśmy kawałek dalej i oto jest owo chowające się przed nami, idealne miejsce do łapania stopa: przystanek autobusowy! I faktycznie nie czekałyśmy dłużej niż 5 minut, jak zatrzymał się samochód. Za kierownicą młoda kobieta, która zaproponowała, że podwiezie nas niewielki kawałek, bo jechała tylko do Łagiewnik. Cóż – zawsze to kawałek bliżej do celu, więc wsiadłyśmy z radością! Okazało się, że jej siostra dzień wcześniej wróciła z autostopowej tułaczki po Europie, więc owa pani czuła się niejako w obowiązku, aby pomagać teraz ludziom jej podobnym. Opowiedziała nam o ciekawej przygodzie, jaka spotkała siostrę, kiedy była w Barcelonie.

W Łagiewnikach wysiadłyśmy na parkingu, stanęłyśmy na wjeździe i machałyśmy tabliczkami z napisami „Praga” i „Kłodzko”. Znów niewiele czasu minęło, jak zatrzymał się elegancki samochód. Kierowca – tęgi facet po trzydziestce – powiedział, że co prawda jedzie nie do Pragi, a do Bratysławy, ale może nas zawieźć do Czech i zostawić przy autostradzie, prowadzącej prosto do Pragi. Grażka spojrzała jeszcze na mapę Europy by upewnić się, że rzeczywiście taka autostrada istnieje i nam pasuje, po czym wsiadłyśmy do samochodu. Gość okazał się niezwykle sympatycznym biznesmenem pochodzącym z Berlina. Mówił jednak świetnie po polsku. Sporą część drogi zajęło mu telefoniczne załatwianie jakichś interesów na przemian z Polakami i Niemcami (do Bratysławy również wybierał się służbowo). 

Stacja benzynowa niedaleko Brna, przy autostradzie łączącej Pragę z Bratysławą. „Praga” poprawiłam na „Praha” i zaczęłyśmy podchodzić do klientów stacji, pytając w różnych językach, czy przypadkiem się tam nie wybierają. Niestety: wszyscy jechali do Bratysławy! Stwierdziłyśmy, że skoro wszyscy do Bratysławy, to może ze stacją jest coś nie w porządku. Zaczęłyśmy krążyć po okolicy szukając lepszego miejsca, ale ciągle lądowałyśmy z powrotem na tej samej stacji. Ostatecznie usiadłyśmy przy wyjeździe w kierunku Pragi i machałyśmy tabliczkami do nielicznych samochodów, które się pojawiały na drodze. Większość jednak pokazywała nam, że jadą tylko do Brna. Tośmy zabrnęły! Niebo czyste, samo południe, słońce grzeje niemiłosiernie, dookoła widać głównie pola, a gdzieś w oddali pierwsze zabudowania Brna, my siedzimy na jakichś betonowych stopniach… Przyszło mi do głowy jakieś takie skojarzenie z filmami drogi, gdzie bohaterowie koczowali przy jakiejś pustej drodze w Teksasie. W krajobrazie brakowało mi tylko kaktusów. Siedziałyśmy tam z pół godziny, słońce wciąż grzało bezlitośnie i już prawie widziałam brakujące kaktusy! W końcu postanowiłyśmy podejść bliżej autostrady – tutaj chyba nic nie złapiemy! Już prawie wyszłyśmy na autostradę z myślą, że może kogoś weźmiemy na litość, kiedy tuż koło nas zatrzymał się samochód! To był prawdziwy cud! W ostatniej minucie, tuż przed tym, jak miałyśmy podjąć samobójcze próby zatrzymania kogoś na autostradzie! Był to młody Czech, jadący prosto do Pragi! Chłopak mówił tylko po Czesku i wtedy przekonałyśmy się, że jednak język czeski zdecydowanie różni się od polskiego i rozumiałyśmy może ¼ z tego, co opowiadał. Chyba zauważył, że nasze „yhy, yhy…” jest tylko grzecznościowym potwierdzaniem, że go słuchamy i zgłośnił muzykę. A słuchał muzyki dobrej, mianowicie był to System of a down. Niedługo potem okazało się, że miałyśmy szczęście jeszcze większe niż myślałyśmy: od strony Pragi szła potężna czarna chmura. Byłyśmy w samochodzie, kiedy chmura znalazła się tuż nad nami i lunął potężny deszcz, ale gdybyśmy stały pod tą stacją jeszcze z pół godziny, przemokłybyśmy do suchej nitki! Już tutaj pierwszy raz spotkałyśmy się z serdecznością Czechów. Nasz kierowca zainteresował się, tym, gdzie jest hostel, w którym planujemy nocować. Pokazałyśmy mu tę ulicę na mapie. On nie do końca wiedział, gdzie się ona znajduje, ale jeździł z nami po praskich ulicach tak długo, aż nie znaleźliśmy się na tyle blisko, byśmy mogły tam swobodnie trafić (gdyby nie to, że ulica była jednokierunkowa pewnie zawiózłby nas pod same drzwi!).

Hostel znalazłyśmy w Internecie. Były tam podane ceny noclegów, jednak na miejscu okazało się, że w rzeczywistości są one wyższe, niż te podane na stronie internetowej. Miałyśmy spisany adres jeszcze jednego hostelu, ale nie chciało nam się już krążyć po mieście z plecakami, więc zgodziłyśmy się na podaną kwotę. Chciałam zapłacić od razu za dwa noclegi, podałam kobiecie w recepcji odpowiednią ilość koron, a ta zaczyna mi wydawać niespodziewanie dużo reszty. Rozmawiałyśmy z nią po angielsku, więc stwierdziłyśmy, że pewnie w necie podano dobrą cenę, tylko jej się pomieszały liczebniki. Niestety – dzień później czekało nas niemiłe zaskoczenie, bo okazało się, że wzięła od nas pieniądze nie za dwa, ale za jeden nocleg i musiałyśmy dopłacić. Ta sprawa mocno nas zirytowała, bo przecież chciałyśmy już na początku uregulować cały rachunek, aby wiedzieć, ile mamy koron do wydania, a tu na koniec takie zaskoczenie… Warunki w hostelu były dość marne i nie wydaje mi się, aby zasługiwał na swoją cenę. Ratowało go tylko położenie niedaleko centrum oraz to, że na dole znajdował się pub hostelowy. Okazało się, że nocuje tam sporo młodych ludzi z całego świata i następnego dnia spędziłyśmy świetny wieczór w międzynarodowym towarzystwie. Ale po kolei – wróćmy do popołudnia dnia pierwszego.

Po rozlokowaniu się w hostelu postanowiłyśmy pójść do rynku i na Hradczany. Rzeczą, która dosłownie powaliła nas na łopatki był dźwięk wydawany przez czeską sygnalizację świetlną. Otóż przy świetle czerwonym było to powolne pikanie, a kiedy zapalało się zielone dźwięk przypominał strzelanie z karabinu maszynowego! 

Już pierwszy budynek, jaki zobaczyłyśmy zrobił na nas wrażenie. Potem było jeszcze lepiej!

Chodziłyśmy najpierw centrum, potem wąskimi uliczkami Pragi, wchodziłyśmy w różne zakamarki, aż w końcu dotarłyśmy do źródeł Pilznera. Była to mianowicie knajpa, serwująca tylko to właśnie typowe, czeskie piwo w wielkich kuflach. Usiadłyśmy tam i postanowiłyśmy przy piwie zaczekać, aż się trochę ściemni, by zobaczyć Hradczany wieczorową porą (liczyłyśmy, że będą jakoś ładnie oświetlone).

I faktycznie, Praga wieczorem robi wrażenie! Co prawda Most Karola mogliby ładniej podświetlić (brakowało lamp, które oświetlałyby poszczególne figury), ale i tak było prześlicznie! Zmrok już całkiem zapadł, a miasto ani nie myślało położyć się spać! Wciąż wszędzie było pełno ludzi, sklepy z pamiątkami pootwierane, bryczki wożą turystów, uliczni grajkowie zachwycają swoją muzyką, która doskonale komponowała się z nastrojem miasta, ogródki piwne zapełnione, wszędzie ludzie mówiący różnymi językami… Oczarowało mnie to miasto! 


  Do hostelu wróciłyśmy nocą. W pubie siedziało sporo młodych ludzi, wtedy jednak nie przyłączyłyśmy się do nich, bo byłyśmy już trochę zmęczone całym dniem drogi, a poza tym wszystko sprawiało wrażenie, że ludzie ci siedzą tam już od dawna i są w trakcie już zaczętych rozmów. W pokoju oprócz naszych łóżek jeszcze dwa były zajęte, jednak współlokatorów nie poznałyśmy – wrócili do pokoju późną nocą, rano jeszcze spali kiedy my wstawałyśmy, a później też ich nie widziałyśmy.

Drugi dzień naszej podróży przeznaczyłyśmy na dokładne zwiedzanie Pragi, tym razem już za dnia. Chodziłyśmy po mieście z kupionym przez Grażkę przewodnikiem. 

Wiele uroku Pradze dodaje położenie. Teren jest pagórkowaty, przez co tworzy się specyficzny krajobraz miasta. 

Sławny Most Karola był obowiązkowym punktem wycieczki.

Na tymże moście spotkałyśmy ciekawych muzyków. Najpierw był to starszy pan grający na katarynce. Sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego, a połączenie jego czerwonego kubraczka ze śmiesznym dźwiękiem wydobywającym się z katarynki, kojarzyło się z takim typowym, kojarzącym się z Czechami klimatem.
Później pojawił zespół, którego niektórzy członkowie grali na dość nietypowych instrumentach. Prezentowane melodie najbardziej kojarzyły się ze sławnym Jožinem z bažin.

W jednej z piwnic siedziało takie coś. Daję słowo, że chciało mnie wciągnąć do środka!
Tutaj praski rynek widziany z góry.
Zmiana warty pod Pałacem Arcybiskupim.
Renesansowy budynek, który przez specyficzne zdobienia bardzo intrygował Grażkę.
Jeszcze wczoraj wpadłam na pomysł zrobienia czegoś, na co w Polsce nie mogłybyśmy sobie pozwolić. Mianowicie chodzi o to, że w Czechach legalne jest spożywanie alkoholu w miejscach publicznych. Postanowiłyśmy więc kupić sobie po czeskim piwie i wypić je w najładniejszym miejscu na Hradczanach, jakie znajdziemy. Był to murek, z którego roztaczał się piękny widok na Pragę. Oczywiście wcześniej zapomniałyśmy zajść do sklepu monopolowego, więc musiałyśmy zejść spory kawałek by zaopatrzyć się w czeskie piwo, po czym ostatni już raz wspięłyśmy się na mury praskiego zamku, gdzie opróżniłyśmy nasze puszki. W trakcie zaczął padać ciepły, letni deszcz, ale w niczym nam to nie przeszkadzało – otworzyłam parasol i nawet cieszyłyśmy się, że część ludzi zniknęła, bo naszego rytuału nie zakłócały tłumy chodzące z przewodnikami.
 Wcześniej jeszcze postanowiłyśmy zjeść czeski smażony ser jako obiad. Weszłyśmy do knajpy, która reklamowała się niskimi cenami. Podeszła do nas kelnerka i spytała, czy coś ma podać. Grażka, przekonana, że tam właśnie zostaniemy na obiedzie, od razu zamówiła małe piwo i poprosiłyśmy o menu. Kiedy je otworzyłyśmy, oczy wyszły nam z orbit – co się stało z niskimi cenami, podawanymi na tablicy przed restauracją?! To nie był lokal na naszą kieszeń. Grażka dostała swoje piwo i nawet bałyśmy się sprawdzić, ile za nie zapłaci. Na stole stała miseczka chipsów. Każda zjadła po kilka (w smaku niespecjalnych – czuć było, że już trochę tam stoją) i kiedy Grażka już chciała sięgnąć po następnego, zauważyłam, że jest na nich naklejona malutka karteczka z ceną!
 Dobrze, że nie zdążyłyśmy zjeść więcej, bo nawet stare chipsy kosztowały tam zdecydowanie za dużo! Okazało się, że lokal dolicza sobie jeszcze 10% ceny dodatkowo jako opłatę za obsługę. W ten oto sposób Grażka wypiła najdroższe piwo w Pradze. Za obiad oczywiście podziękowałyśmy.

Schodziłyśmy coraz niżej, szukając czegoś tańszego, aż w końcu trafiłyśmy do azjatyckiej restauracji, umieszczonej w podwórku. Tam zamówiłyśmy smażony czeski ser w przystępnej cenie. Potem dopiero poszłyśmy do sklepu monopolowego, by zrobić coś, na co nie mogłybyśmy pozwolić sobie w Polsce. 

Wieczorem tym razem postanowiłyśmy zejść do hostelowego pubu z nadzieją poznania jakichś obcokrajowców. Wcześniej jeszcze do naszego pokoju wprowadzili się kolejni dwaj chłopacy – tym razem byli to obywatele Chile! Okazali się być bardzo towarzyskimi studentami. Usiadłyśmy w pubie na dole, gdzie wkrótce zaproszono nas do wspólnego biesiadowania z innymi lokatorami hostelu. Poznałyśmy gadatliwych, otwartych Francuzów, Niemców i Czeszkę. Długo siedzieliśmy rozmawiając w języku angielskim. W końcu Francuz Michael zaproponował, abyśmy poszli gdzieś potańczyć. W mobilizacji ludzi pomagała mu Alice – niezwykle rozentuzjazmowana Francuzka, która co rusz rzucała się komuś na szyję. My jednak dyskretnie się wycofałyśmy, bo następnego dnia musiałyśmy wstać wcześnie rano, aby przemieścić się z Pragi do Drezna i chciałyśmy być przy tym przytomne. W każdym razie wieczór i tak zaliczamy do bardzo udanych. 

Trzeci dzień podróży zaczęłyśmy od przygody z praskim metrem. W Internecie przeczytałyśmy, że kupowanie biletów w tutejszych automatach jest skomplikowane. My jednak nie miałyśmy z tym problemu. Kłopoty zaczęły się później. Najpierw zdziwił nas brak bramek. Były kasowniki, ale nie widziałyśmy żadnych bramek – kasować tutaj, czy dopiero później trzeba będzie to zrobić? Ostatecznie skasowałyśmy, a dalej okazało się, że nie ma tu żadnej kontroli. Wiedziałyśmy, że mamy jechać metrem do ostatniej stacji, o nazwie Letňany. Ustaliłyśmy właściwy kierunek, po minucie przyjechało metro, wsiadłyśmy i jedziemy. Gdzieś w połowie drogi, wszyscy ludzie zaczęli wysiadać. Pojawił się jakiś czeski komunikat, po czym zgasły wyświetlacze. Stwierdziłyśmy, że skoro wszyscy wysiedli, my też chyba powinnyśmy, chociaż wiedziałyśmy, że to jeszcze nie jest nasza stacja. Grażka wysiadła, a mi dosłownie przed nosem zamknęły się drzwi! Patrzymy na siebie zszokowane, stojąc po dwóch stronach szyby i metro ruszyło do przodu! Po krótkim czasie zatrzymało się. Stoję w pustym wagonie i zastanawiam się, co się teraz stanie: zawróci, czy może tutaj będzie długo stało gdzieś na bocznicy? Postało tak z dwie minuty, po czym zawróciło. Wylądowałam na tej stacji, na której wcześniej wysiadła Grażka. Rozejrzałam się dokładnie i stwierdziłam, że nigdzie nie ma mojej towarzyszki. Potem pomyślałam, że pewnie wsiadła do następnego składu, jadącego już na Letňany, bo to przecież był nasz cel. Wkrótce przyjechały wagony, które już musiały tam jechać, więc wsiadłam i faktycznie spotkałyśmy się na ostatniej stacji. Dodam, że nie mogłyśmy do siebie zadzwonić, bo nie miałam aktywowanego roamingu. 


Stacja była duża i miała sporo wyjść w różnych kierunkach. Wiedziałyśmy, że powinnyśmy znaleźć Lidla. To powinien być spory budynek, ale po wyjściu niczego takiego nie widziałyśmy. Pojawiło się natomiast kilku czeskich policjantów. Podeszłyśmy do nich i próbowałyśmy pytać o Lidla. Mówili tylko po czesku, a kiedy się już dogadaliśmy, o co nam chodzi, nie mogli nam pomóc, bo nie mieli pojęcia, gdzie jest Lidl w tej okolicy. Ostatecznie poszłyśmy przed siebie na chybił trafił. Miałyśmy szczęście, bo już niedługo trafiłyśmy na szukany obiekt. Pojawił się jednak nowy kłopot: która droga jest na Pragę i w jakim kierunku iść?! Internauci radzili aby pójść na prawo od Lidla do pierwszej stacji benzynowej. Nam się jednak zdawało, że ta droga prowadzi z powrotem do miasta (zwłaszcza, że robiły się na niej korki), a żadnej stacji w ogóle nie było widać! Biegałyśmy to w jedną, to w drugą stronę, próbując ustalić właściwy kierunek, aż wreszcie zdałyśmy się na poradę internautów i poszłyśmy wzdłuż ruchliwej drogi. Po jakimś czasie faktycznie okazało się, że jest tam stacja benzynowa i że kierunek jest właściwy, a korek spowodował remont na dalszym odcinku drogi. Szybko udało nam się zatrzymać TIR-a. Byłyśmy podekscytowane, bo żadna z nas jeszcze nigdy nie jechała ciężarówką – raj dla poszukiwaczek nowych wrażeń! Kierowcą był Czech. Okazało się, że tego akurat Czecha całkiem dobrze rozumiałyśmy. W trakcie drogi opowiadał zabawne rzeczy o swojej żonie, mówił jak bardzo nie lubi Cyganów i Wietnamczyków, a niemiecką policję jeżdżącą po autostradach nazwał Autobahn-Gestapo. Podróż z nim była bardzo przyjemna. Wysadził nas na parkingu niedaleko Drezna, bo sam jechał jeszcze dalej. Stał tam wóz Autobahn-Gestapo, o których tyle złego słyszałyśmy. Patrzymy na siebie i zastanawiamy się, czy nie będą nam robili nam jakichś problemów. W końcu podeszłam do nich i zapytałam po niemiecku, czy nie podwieźliby nas do Drezna. Uśmiechnęli się i powiedzieli, że nigdzie się teraz nie wybierają, na co ja, że my i tak musimy się tam dostać i będziemy tutaj łapać stopa. Panowie policjanci nie mieli nic przeciwko, stanęłyśmy więc na wjeździe z tabliczką „Dresden”. Kilka razy machnęłyśmy i od razu zatrzymał się samochód. Tym razem był to Niemiec. Usiadłam z przodu i wreszcie mogłam sprawdzić swoją znajomość języka w luźnej rozmowie z kierowcą. Powiedział nawet, że nieźle mi idzie. Sympatyczny Niemiec dowiózł nas do dworca głównego w Dreźnie tak, jak go poprosiłam, bo niedaleko miał się znajdować nasz hostel, a na dworcu miałyśmy nadzieję kupić plan Drezna. Faktycznie, mapę kupiłyśmy, ale wzięłyśmy najtańszą, która obejmowała tylko ścisłe centrum miasta. Mimo iż hostel znajdował się blisko dworca, i tak musiałyśmy zapytać o drogę paru Niemców.

Tym razem cena zgadzała się z internetową ofertą. Była rzeczywiście niska, a standard w jakim przyszło nam mieszkać przeszedł najśmielsze oczekiwania!  Być może miało to związek z faktem, że w tym samym budynku znajdował się również hotel. Pokoje wieloosobowe wynajmowano jednak na zasadach hostelowych. Zakwaterować się mogłyśmy dopiero od 15 (my byłyśmy już ok. 12), ale pozwolono nam zostawić bagaże w specjalnym pomieszczeniu, po czym ruszyłyśmy na podbój Drezna. Głównym celem było zjedzenie jakiegoś obiadu, bo po bardzo wczesnym śniadaniu zdążyłyśmy już nieźle zgłodnieć. Doszłyśmy do rynku, a tam stało kilka przyczep, oferujących niemiecką kiełbasę przyrządzoną na różne sposoby. Ceny były przystępne, więc skusiłyśmy się na kiełbasę z curry. Za wozami stał stół z jakimiś żółtymi słoikami, a za nim starsza pani, która coś szwargotała i proponowała próbowanie tajemniczych produktów na takich małych opłatkach. Próbowałyśmy dowiedzieć się, co to jest, ale pani mówiła tylko po niemiecku, a ja nie znałam słowa „Senf”. Okazało się, że była to po prostu musztarda z różnymi dodatkami. Grażka skusiła się na mały słoiczek. 

Tego dnia czułyśmy się zmęczone drogą i nie chciało nam się za bardzo zwiedzać. Doszłyśmy do Albertplatz, gdzie stały dwie, duże fontanny. Zaświeciło słońce, a my zaległyśmy na ławce przy jednej z nich i chyba z godzinę tam zostałyśmy. Później przeniosłyśmy nasze leniwe zadki do ogródka piwnego nad Łabą, skąd roztaczał się ładny widok na Drezno. Zapytałam barmana, które piwo jest takie najbardziej saksońskie i zamówiłyśmy po kuflu wskazanego trunku. Według cennika i tego, co mówił Niemiec, powinien kosztować 3 euro. Położyłam odliczoną kwotę, na co on, że za mało. Zdziwiona dałam mu 10 euro myśląc, że może źle popatrzyłam na wartość monet, a on wydał mi 5 euro reszty i dał jakiś plastikowy guziczek. Grażka, kiedy przydarzyło jej się to samo zapytała go po angielsku, co to jest to srebrne – „czy to jakaś specjalna saksońska moneta?” i tu dopiero barman wyjaśnił, ze kiedy oddamy mu kufle i te właśnie monetki, otrzymamy z powrotem po 2 euro. Musiał mieć z nas niezły ubaw, bo kiedy wróciłyśmy tam dzień później od razu zostałyśmy rozpoznane! 

To było leniwe popołudnie. Koło 17 wróciłyśmy do hostelu aby spokojnie się tam rozlokować. W środku był już nasz współlokator – Anglik, który przyjechał do Drezna aby pisać jakąś pracę naukową. Niestety okazał się on niezbyt towarzyski i całe dnie spędzał wpatrując się w monitor laptopa, a wieczorami znikał. Później przyjechała jeszcze dziewczyna z południa Niemiec, która okazała się o wiele bardziej sympatyczna i wieczorem udało mi się z nią trochę poszwargotać.

Kiedy zaczęło się ściemniać, postanowiłyśmy sprawdzić, czy Drezno nocą jest równie urocze jak Praga. Naszą uwagę co rusz przykuwała dziwna niemiecka młodzież. Większość przechodniów stanowili ludzie starsi, a jak już pojawiała się jakaś młodzież, to na głowach nosiła same emo-fryzury. Nawet na jednym z murów rzucił mi się w oczy spory napis sprayem: „emo”. Wrażenie jednak zrobił na nas młody chłopak, który wyglądał całkowicie normalnie, szedł sobie ulicą z gitarą i nie wystawiając żadnych pojemników na datki śpiewał na cały głos Wind of change Scorpionsów. Tak o – sam dla siebie, szedł z gitarą przed siebie i śpiewał. Żadna z nas nie mogła oderwać od niego oczu.  

Drezno wieczorową porą mocno nas zawiodło. Mianowicie już po 21 miasto zaczęło się wyludniać, zamykano knajpy, składano ogródki piwne, gasły światła – Niemcy idą spać! O 22 na ulicach zrobiło się niemalże pusto! Jeszcze przed 21 jednak udało nam się zobaczyć ciekawe rzeczy: chłopaków, którzy żonglowali pochodniami przy muzyce oraz parę śpiewaków operowych (kobieta i mężczyzna), którzy przepięknie śpiewali Ave Maria przy akompaniamencie skrzypiec w jednej z bram. Później już tylko w nielicznych miejscach paliły się jakieś światła, a my wróciłyśmy do hostelu. Poniżej zdjęcie ładnie podświetlonej ściany, na której namalowano kolejnych władców Saksonii.

Dzień czwarty przeznaczyłyśmy na gruntowne zwiedzanie Drezna. Zaczęłyśmy od tego, co w tym mieście najładniejsze: Frauenkirche. Rzeczywiście, budowla robi wrażenie. To właśnie widać na zdjęciu za plecami Grażki, która akurat wtedy chciała...
 ... podskoczyć do góry z radości oczywiście :)
 Później zobaczyłyśmy katedrę i pałac Zwinger, a dokładniej wszystko to, co można było zobaczyć nie kupując biletów za 10 euro. Dzień był szary, deszcz wisiał w powietrzu, więc tłumów nie było. Chodziłyśmy po centrum oglądając fontanny i pomniki.


Na obiad poszłyśmy do polecanej w Internecie azjatyckiej restauracji. Faktycznie, ceny były tam niskie. Zamówiłyśmy makaron z mięsem i warzywami. Po paru minutach kelnerka przyniosła nam jednak po miseczce jakiegoś gęstego płynu z porcelanowymi łyżkami, które zdawały się służyć do nalewania sosów. Stwierdziłyśmy, że to chyba sos do zamówionej potrawy i postanowiłyśmy zaczekać na resztę. Minęło jednak trochę czasu, a naszego zamówienia cięgle nie było. Podpatrzyłyśmy, że ludzie przy sąsiednim stoliku też dostali takie miseczki i zaczęli jeść ich zawartość tymi dziwnymi łyżkami. Wtedy dopiero zaczęłyśmy postępować tak jak oni – widocznie to jakaś przystawka. Wkrótce dostałyśmy też i to, co zamówiłyśmy. Porcje były ogromne! Ostatnimi siłami udało nam się wmusić w siebie końcowe kęsy. Zastanawiało nas, czy w rachunku nie doliczą sobie jeszcze paru euro za coś, czego nie zamawiałyśmy, ale na szczęście przy kasie wszystko się zgadzało. Było południe, a my już nie miałyśmy pomysłu, co jeszcze można zwiedzić w Dreźnie. Poszłyśmy więc do wczorajszego ogródka piwnego z widokiem na Drezno, by spróbować jeszcze piwa ciemnego.

 Siedziałyśmy tam dość długo, a potem trzeba było się gdzieś ruszyć. Godzina jeszcze młoda, więc postanowiłyśmy wybrać sobie jedną wystawę z kompleksu Zwinger i zwiedzić ją gruntownie. Wybór padł na malarstwo, ale cenę biletu uznałyśmy za zbyt wygórowaną. Poszłyśmy więc obejrzeć wystawę zbroi, gdzie bilety były już znacznie tańsze. Żadna z nas nie jest miłośniczką militariów, więc eksponaty oglądałyśmy raczej od niechcenia tylko po to, aby zabić trochę czasu. Owszem, pierwsze szable i pistolety zrobiły na nas wrażenie, ale później, każde następne, które oglądałyśmy wydawały nam się podobne do poprzednich tym bardziej, że wszystkie pochodziły z XVI-XVII wieku.

Poniżej jeszcze  zdjęcie pięknej, komunistycznej fasady drezdeńskiej opery....
 ... oraz złotego pomnika Augusta II i kamiennego Marcina Lutra przed Frauenkirche.

Wieczorem posiedziałyśmy jeszcze trochę w hostelowym pubie, ale tutaj już nie było towarzyskich lokatorów. Dopiero późnym wieczorem dokwaterowano nam jeszcze dwie sympatyczne Niemki. Porozmawiałyśmy z nimi trochę na przemian po niemiecku i angielsku, po czym poszłyśmy spać, bo ostatni dzień naszej wyprawy miał się zacząć bardzo wcześnie.

Jak łatwo się domyślić, ostatni dzień zarezerwowałyśmy na powrót do domu. Jeszcze wczoraj opracowałyśmy plan wydostania się z miasta (w hostelu wisiał na ścianie duży plan Drezna) i kupiłyśmy odpowiednie bilety PKP. Miałyśmy dojechać pociągiem do lotniska, a stamtąd już blisko do autostrady, prowadzącej prosto na Dolny Śląsk. Wszystko odbywało się tak bezproblemowo, że aż wydawało się to podejrzane – przecież zawsze musiały być jakieś kłopoty! Spokojnie dojechałyśmy na lotnisko pięknym, cichym niemieckim pociągiem, tam bezproblemowo znalazłyśmy właściwą drogę na wylotówkę, doszłyśmy do autostrady nie gubiąc się przy tym… I tu właśnie zaczęły się schody. Jesteśmy na autostradzie i co dalej? Nie było żadnego miejsca, gdzie mogłybyśmy łapać stopa! Stałyśmy przy wylotówce, ale tam kierowcy nigdzie nie mogli się zatrzymać, więc co robimy? Uznając stanie w miejscu za bezsensowne (zwłaszcza, że miałyśmy podejrzenia, że pas, przy którym stoimy prowadzi do Berlina a nie do Görlitz), postanowiłyśmy podejść kawałek do przodu wzdłuż autostrady licząc, że może niedaleko jest jakiś parking albo stacja benzynowa. Samochody pędziły niemiłosiernie, więc szłyśmy przez wysoką, mokrą od nocnych deszczy trawę po drugiej stronie barierki. Każda z nas pod nosem klęła na czym świat stoi, bo sytuacja wydawała się beznadziejna, ale opanowałyśmy się na tyle, aby nie zacząć na siebie wrzeszczeć. Kiedy doszłyśmy do miejsca, w którym byłyśmy już zbyt daleko aby zawrócić, a z przodu ani widu ani słychu żadnego postoju, postanowiłyśmy podjąć samobójczą próbę zatrzymania kogoś na pasie awaryjnym. Byłyśmy naprawdę w kiepskiej sytuacji. Nagle widzimy, że jakiś samochód zjeżdża na pas awaryjny i jedzie w naszą stronę. Jeszcze nie zdążyłyśmy się ucieszyć, kiedy zobaczyłyśmy, że to policja! Zatrzymali się, wysiedli już trzymając bloczek do wypisywania mandatów i mówią nam, że tu nie można stać. Serce biło mi już w gardle, ale zrobiłam oczy kota ze Shrecka i mówię po niemiecku, że my jesteśmy z Polski, nie mamy już pieniędzy, musimy wrócić do kraju, znalazłyśmy się tutaj przypadkiem i nie wiemy co mamy dalej robić. Grażka próbowała mówić coś po angielsku do drugiego policjanta. W końcu poprosili nas o dokumenty i kazali wsiąść do samochodu. Ruszyli. My siedzimy zestresowane z tyłu zastanawiając się, jak wielkie mandaty dostaniemy, a oni tylko sprawdzili przez radio numery naszych dowodów, zawieźli nas na najbliższy parking, uśmiechnęli się, powiedzieli, że nie mają nic do Polaków i puścili wolno bez żadnej kary! 
Podziękowałyśmy serdecznie za pomoc. Zostali jeszcze na parkingu by zapalić papierosa, Grażka poszła do WC, a do mnie podchodzi jakiś facet i pyta po polsku, dokąd chcemy jechać. Powiedziałam mu, że Legnica lub Wrocław, a gość na to, że wziąłby nas TIR-em, bo na Śląsk jedzie więc mu to po drodze, tylko nie wie czy mogą być trzy osoby w kabinie aby się „gestapo” nie przyczepiło. On sam nic po niemiecku nie umiał, więc mnie poprosił, abym zapytała o to tamtych policjantów. Dowiedziałam się, że nie ma problemu i umówiłyśmy się z gościem, że on na tym parkingu ma 45 minut przerwy, a potem możemy jechać. Kamień z serca! Więcej szczęścia niż rozumu! Ale najważniejsze, że się udało.  

Rozłożyłyśmy się na jakichś kamieniach i starałyśmy się przez te 45 minut trochę wysuszyć buty i spodnie, które zmoczyłyśmy idąc przez wysoką trawę. Po tym czasie faktycznie zapakowałyśmy się do wskazanego TIR-a i zostałyśmy dowiezione prosto do Legnicy! Kierowca był bardzo sympatyczny i przyjemnie się z nim gadało całą drogę. Wysadził nas na stacji benzynowej pod Legnicą. Miałyśmy już dość chodzenia ruchliwymi drogami, więc pytałyśmy kierowców na stacji, czy któryś nie zamierza wjechać do miasta, ale wszyscy wybierali się znaczenie dalej. Poszłyśmy więc pieszo, bo widać już było pierwsze zabudowania, a parę metrów dalej stała już upragniona tabliczka z napisem „Legnica”. Stamtąd już blisko było do przystanku autobusowego. Odstawiłam Grażkę na dworzec, pożegnałyśmy się serdecznie dziękując za wspólną wyprawę i każda ruszyła w swoją stronę.
 Tak oto zakończyło się pięć najbardziej zwariowanych dni moich wakacji 2010. Grażka: dzięki! Byłaś świetną kompanką! Podziękowania również dla wszystkich kierowców, z którymi jechałyśmy i każdego życzliwego człowieka, który stanął na naszej drodze. Pomysł wydawał się z początku całkiem szalony, ale warto było! Warto było zaryzykować i przeżyć niezapomnianą przygodę.
  

23 – 27 sierpnia 2010

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

=] ah to Gestapo ;]

Anonimowy pisze...

Relacja z wyprawy I klasa, przeczytałam całą i przeżyłam przygodę :) pozdrawiam!
Basia Biegalska

Anonimowy pisze...

Super wyprawa! Piękne zdjęcia i ty pięknie wyglądasz! Pozdrowienia od cioci Gosi.

Paweł pisze...

Bo tu nie ma księgi gości :) Dzięki za ujawnienie się, znam kolejną czytelniczkę;) Policzyć Was mogę na palcach jednej ręki...

pozdro!

tofka pisze...

Ala, super przygoda. I tyle pięknych miejsc w 5 dni? Cudo. Choć przyznam, ze sama nie miałabym odwagi na wyprawę autostopem.