środa, 9 czerwca 2010

Bezśnieżny Śnieżnik

Na stacji PKP w Międzylesiu, z pociągu wysiadło 11 osób: ja, Paweł, Bartek, Magda S., Agata, Paulina, Kamila, Ewa oraz rodzeństwo: Michał, Kasia i Karolina H. Jeszcze w drodze ustaliliśmy, że plecak Agaty przypomina pojemnik na kota i zapewne właśnie jego trzyma wewnątrz (tzn. nasz obiad!). Być może przez tego właśnie kotka, przyczepił się do nas niewielki kundel. Pies uparcie szedł za nami spory kawał drogi – zawrócił dopiero kiedy zmieniliśmy porządną, niekiedy asfaltową, trasę na maleńką, niewidoczną ścieżynkę gdzieś między łąkami.




Momentami trzeba było nieźle się nakombinować, aby ominąć błotniste kałuże – jak stwierdził Bartek: „Droga staje się coraz bardziej wciągająca”. Pogoda była aż za dobra – upał dodatkowo utrudniał podejścia, a kilka trzeba było ich zaliczyć… Pierwsze prowadziło na Opacz i chyba wszyscy dostali rumieńców. 

Ciekawym szczytem był Trójmorski Wierch. Podchodząc tam zrobiliśmy coś poniżej naszej godności: daliśmy się wyprzedzić jakimś emerytom! Ale to tylko dlatego, że akurat stanęliśmy, bo niektórzy potrzebowali odsapki. Na szczycie czekała na nas niedawno wzniesiona (2008-2009) drewniana wieża widokowa. Weszliśmy na nią i cieszyliśmy wspaniałym krajobrazem. Poniżej leżało sporo kamieni, które patrząc z góry wyglądały tak, jak gdyby ktoś kiedyś rozbił tu jakieś ogromne naczynie. Na tychże „skorupach” później usiedliśmy by coś przekąsić. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że w plecaku Agaty jednak nie ma kota! Zostały nam więc tylko kanapki i czekolada.

 
Niedaleko potem (na Przełęczy Puchacza) podzieliliśmy się na dwie grupy: Michał miał zejść z Karoliną i Ewą do Międzygórza wcześniej, a my poczłapaliśmy dalej na Śnieżnik.

Spory kawałek drogi przeszłam sama. Przód był za daleko aby go gonić, a tyły pozostawały w takiej odległości, że w sumie nie było widać nikogo ani z przodu aby z tyłu. I ludzi na szlaku też prawie nie było. Włączyło mi się wszystko-w-dupie-miejstwo, czyli szłam sobie spacerkiem myśląc o swoich sprawach, zupełnie przy tym zapominając, gdzie jestem i po co. W zasadzie i tak czułam już zmęczenie i nie chciało mi się gadać, więc może lepiej, że nie było nikogo w pobliżu, bo to jednak głupio tak milczeć przy kimś.

W schronisku w ramach akcji „Spełniamy marzenia za wszelką cenę”, wraz z Magdą ustawiłam się w długiej kolejce aby kupić to, co jawiło mi się jako zbawienie: Coca-Colę prosto z lodówki! I aaach! Jak się do niej dossałam! To chyba było najprzyjemniejsze uczucie podczas całego rajdu!  

Posiedzieliśmy dwie chwile pod schroniskiem, a później trzeba już tylko było wtoczyć nasze mieszczańskie tyłki na sam Śnieżnik. Nie powiem, że było to łatwe, bo chyba wszyscy czuli już upał i przebyte kilometry, ale jakoś się udało. Tam posiedzieliśmy tylko krótką chwilę na kamieniach, które pozostały ze stojącej tu dawniej wieży widokowej, ponieważ robiło się coraz później, a jakoś trzeba było jeszcze wrócić do Wrocławia!

 Z zejścia to pamiętam chyba tylko to, że przez całą drogę rozmawiałam z Magdą na ważne tematy. Dialog tak mnie pochłonął, że ani nie zauważyłam co było po drodze (jakiś potok?) ani kiedy znalazłam się na dole. Po raz kolejny zadziałam w myśl mojej zasady: „nie ważne gdzie jestem, ważne z kim!”.

Dotarliśmy do Międzygórza i co dalej?! Ostatni autobus odjechał, a pociąg niedługo już stanie w Bystrzycy Kłodzkiej! Było nas 8, więc podzieliliśmy się na pary i idąc w pewnej odległości od siebie próbowaliśmy złapać stopa. Ja i Paweł zatrzymaliśmy samochód, w którym siedziały już idące za nami Magda z Kasią. Kierowca podwiózł całą czwórkę do Domaszkowa. Tam też dziewczynom udało się trafić na panią, która miała akurat 4 miejsca w samochodzie (specjalnie dla nas zabrała z niego fotelik dla dziecka) i zawiozła nas do Bystrzycy Kłodzkiej. Na dworcu ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że niedługo będzie jechał jeszcze jeden pociąg do Wrocławia (poprzedni nam uciekł). Usiedliśmy więc na peronowej ławeczce i ku zaskoczeniu innych oczekujących, zdjęliśmy buty i skarpetki. To, co unosiło się w powietrzu po tym zabiegu, nie było bynajmniej zapachem fiołków. 

Co do pozostałych dwójek to tak się dobrze złożyło, że wszyscy zdążyliśmy na ten sam pociąg, tylko wsiadaliśmy na różnych stacjach: Agata i Bartek w Domaszkowie, a Paulina i Kamila dojechały autostopem aż do Kłodzka.

Niebawem przyjechał czeski ICC, ale na szczęście ceny biletów nie powaliły nas na łopatki. W pociągu najpierw była mowa o tym, aby jeszcze tego samego dnia w nocy zrobić imprezę pospontanową, ale kiedy prawie wszyscy zdrzemnęli się w drodze i obudzili mocno skołowani, chyba tylko Paweł był ciągle jeszcze chętny na imprezę. Na dworcu spotkaliśmy Michała i Karolinę, którzy dotarli do Wrocławia niewiele wcześniej i zaczekali na resztę ekipy.

Wyjazd uważam za bardzo udany i ukłony kieruję w stronę Michała H, który całość zaplanował i zorganizował. Całej reszcie dziękuję za przemiłe towarzystwo, w tym szczególnie Magdzie, za ważną rozmowę.

Sobota, 5 czerwca 2010.    

Brak komentarzy: