środa, 8 lipca 2009

Rajd letni 2009

To był pierwszy „Rajd letni” DA Redemptor – wcześniej organizowano tylko rajd jesienny, zimowy i wiosenny, a lato zostawało na większe imprezy: spływ i Biały Dunajec. Organizacją zajął się Radek.
Rankiem, 4 lipca 2009, spotkaliśmy się na wrocławskim dworcu w 10-osobowym składzie: Radek, Kamil, Ania D., Tomek, ja, Paweł, Patryk, Magda i dwa Bazyle. Pociąg do Kłodzka już stał, ale tym razem nie trzeba było walczyć o miejsca, bo było ich wystarczająco dużo. Paweł non stop mówił, co zapewniło jednym uczestnikom rajdu wiele rozrywki, a innym długi i spokojny sen.


Zasadnicza wędrówka zaczęła się w Długopolu. Po przejściu krótkiego odcinka lasem, zaczęły się rozległe, zalane słońcem pola. Poranna rosa i błoto, które było jedynym śladem rozdmuchanej przez media powodzi, szybko przemoczyły mi buty, ale nie był to powód do zmartwień.














Już w pierwszej napotkanej rzeczce Bazyl – starym, dobrym obyczajem – postanowił się wykąpać. Towarzyszył mu Bazyl-junior, który szybko uczył się od starszego brata.

Podejście na Igliczną było długie i dość męczące, ale za to widoki spod Sanktuarium Marii Śnieżnej bezcenne. Byłam już kiedyś w owym sanktuarium z rodzinką i nawet uczestniczyliśmy tam wtedy we Mszy Świętej.


















Drugie tego dnia większe podejście wiodło na Czarną Górę. Gdy doszliśmy pogoda była piękna, więc po obejrzeniu widoków z wieży, zatrzymaliśmy się na dłużej na tymże szczycie. Pogawędki, czekoladka, a tutaj słońce zaczęły zakrywać grube, czarne chmury! Gdzieś z daleka dochodzące odgłosy nie pozostawiały wątpliwości: idzie burza! Paweł kiedyś szedł już tym szlakiem i wiedział, że po zejściu z Czarnej Góry trafimy na małą wiatkę,

w której można przeczekać deszcz. Kiedy Radek krzyknął, że idzie na nas ściana deszczu, błyskawicznie zebraliśmy się i pędem ruszyliśmy na dół. Zdążyliśmy idealnie: kiedy padły pierwsze krople deszczu, my akurat dochodziliśmy do owej wiaty. W środku czekała nas jednak niemiła niespodzianka: ktoś potraktował tę niewielką, drewnianą konstrukcję jak toaletę, przez co my zachowywaliśmy się, jakbyśmy byli na polu minowym. Jakoś udało nam się zmieścić i już niebawem mogliśmy obserwować burzę, której towarzyszyły strugi deszczu. Drogi i schody zamieniły się w błotniste potoki. Radek nie lubi marnotrawstwa wody. Istniało duże prawdopodobieństwo, że tego dnia nie będzie możliwości umycia się, więc wyciągnął mydło i potraktował deszcz jak prysznic. Tuż po ulewie za ciepło nie było, więc panowie na rozgrzewkę zrobili sobie kilka pompek.














Krajobraz po burzy bardzo mi się podobał – co prawda nie było tęczy, ale za to górskie pejzaże urozmaicała delikatnie unosząca się do góry para wodna. Coś pięknego!

Przez lasy i błota doszliśmy do miejsca noclegu, którym był Lądek Zdrój, a dokładniej salka przy plebanii. Ksiądz udostępnił nam łazienkę, więc zamiast planowanej wcześniej pizzy w Lądku, wieczór upłynął nam na czekaniu w kolejce pod prysznic i graniu w mafię. Jedynie Bazyle zamiast czekać na łazienkę, poszli wykąpać się w rzece.














Dzień 2 zaczęliśmy Mszą w kościele przy którym nocowaliśmy. Po niej zapytani przez księdza, dokąd się dziś wybieramy, w pierwszej chwili odpowiedzieliśmy: „do sklepu!” – nieźli turyści, prawda? Później Radek objaśnił, jakie mamy dalsze plany na ten dzień.W Lądku Bazyle i Patryk zakończyli swój udział w rajdzie i tego dnia aż do Barda miała nas iść tylko siódemka. Trasa była długa i stroma, więc można by nas nawet nazwać „siedmiu wspaniałych”. Na tym rajdzie nie chciało mi się biegać z Pawłem na czele grupy – ten dzień, jak i pozostałe, upłynął mi na licznych, interesujących rozmowach z ludźmi, idąc gdzieś tam w środku lub nawet z tyłu. Na szczególną uwagę zasługuje Ania, która pomimo licznych kontuzji szła niestrudzenie i dotrwała do końca rajdu. I jeszcze Magda, która cieszyła się jak dziecko na widok podejść, po czym gnała pod górę tempem, chyba nawet szybszym niż Paweł.













Bazyl to człowiek-legenda. Nawet jak do zabrakło i tak na widok czegokolwiek, na co dałoby się wdrapać, wspominaliśmy go i zastanawialiśmy się, czy dałby radę tam wejść. W spadku pozostawił nam jeszcze… kiełbasę. Zawsze na rajdach znany był z tego, że nosił w plecaku ten właśnie rodzaj mięsa i zajadał się nim na postojach. Teraz i my rozsmakowaliśmy się we wszelkiego rodzaju kiełbasach. Kurczaki – piszę o Bazylu tak, jakby umarł, a on przecież tylko pojechał wcześniej do domu z powodu pracy!













Gdzieś na leśnej drodze, przy której płynął strumień, Kamil znalazł kamień, który klasyfikował jako ametyst. Później zboczyliśmy ze szlaku na poszukiwania większego kamienia, a konkretniej jakiejś tam skały, która miała być tuż tuż, ale zamiast niej znaleźliśmy burzę. Chmura krążyła po okolicy i nawet udało jej się trochę nas zmoczyć, ale uciekliśmy przed zasadniczą ulewą.
Błota, strumienie i potoki towarzyszyły nam przez większą część drogi, Niektórzy postanowili to wykorzystać.














Szlak prowadził nas koło Jaskini Radochowskiej, ale jako że nikt nie wyraził chęci jej zwiedzania (większość już tam była), minęliśmy ją bez zatrzymywania się. Dalej szliśmy przez Przełęcz Leszczynową i Przełęcz Kłodzką, a później przez kalwarię do Barda. Tam miały czekać na nas Magda i Ewa. Spod widocznego z Barda białego krzyża obserwowaliśmy pociąg, którym przyjechały nasze koleżanki i im machaliśmy, mając nadzieję, że może to zauważą. Szybko zeszliśmy na dół i już w dziewiątkę powędrowaliśmy do miejsca noclegu: Brzeźnicy.







Po drodze mogliśmy oglądać piękne widoki – dzień się kończył i góry nabrały cudownych kolorów.
















Spaliśmy w świetlicy, która służyła za weselną salę. Panie z koła gospodyń wiejskich przywitały nas herbatą i smalcem – to bardzo miły gest z ich strony, a jeszcze sympatyczniejsze było to, że dziewczynom zaproponowano spanie na materacach zamiast podłogi, co po poprzedniej nocy było miłą odmianą. Na sali stała gra, znana jako „piłkarzyki”. Wciągnęła nas na długo, a Magda okazała się w tym mistrzynią. Ponadto było jeszcze pianino, z którego Kamil potrafił zrobić użytek. Paweł mimo wszystkich przeszkód usiłował pogrążyć się we śnie, ale wyszło mu to dopiero kiedy zapaliliśmy świeczkę i zasiedliśmy gdzieś przed pierwszą do stołu by zagrać w mafię. Klimat był idealny, ale niestety dała o sobie znać senność i po dwóch rundach podziękowałam za grę. Reszta posiedziała jeszcze półgodzinki dłużej.














Trzeci dzień w porównaniu z poprzednimi był lekki, łatwy i przyjemny. Górami szliśmy do Twierdzy Srebrnogórskiej. Po drodze znalazłam pyszne malinki, a Ania, idąca powoli na końcu, raczyła się jeszcze świeżymi poziomkami! Jednak czasami nie warto gnać do przodu ze stoperem.














Bardzo spodobały mi się potężne, masywne wiadukty usytuowane w środku lasu. Wydawało się, że gdyby dano im głos, mogłyby wiele opowiedzieć o czasach, kiedy je zbudowano. Mijaliśmy jeszcze jeden wiadukt, ale widzieliśmy go jedynie od góry, a to z dołu moim zdaniem robią największe wrażenie.













Sama twierdza srebrnogórska bardzo mi się podobała. Przewodnik, w stroju pruskiego muszkietera, opowiadał naprawdę ciekawie i z dużą dozą poczucia humoru. Przypominało mi się od razu, że pruski kodeks karny z XIX wieku, który przeglądałam pisząc pracę licencjacką, oddzielał karę więzienia od kary twierdzy. Na twierdzą skazywano na małą liczbę lat i w Srebrnej Górze przekonałam się dlaczego – w takich warunkach tydzień mógł wydawać się być rokiem, a o ucieczce można było zapomnieć.


















Dalej szliśmy szlakiem kolei sowiogórskiej, który po ostatnich opadach tonął w błocie, ale nie była to żadna nowość na tym rajdzie.

Nocowaliśmy w szkole podstawowej w Woliborzu. Radek i Kamil mają rodzinę w tamtych okolicach, więc czekała nas miła niespodzianka: kluski śląskie w sosie, czereśnie i mleko! Prawdziwa uczta dla strudzonych wędrowców. Umyliśmy się szybko, nie było piłkarzyków, więc mafia zaczęła się dość szybko i długo w nią graliśmy. Chyba na ten wieczór przypadały wszystkie najciekawsze rozgrywki.













I jeszcze bajeczka, którą Magda zaserwowała dziewczynom na dobranoc: „Za górami, za lasami, żyła sobie księżniczka zamknięta w wieży. Pewnego dnia wyszła na balkon i powiedziała: o k*** ale mam wszędzie daleko!”
Ostatni dzień rajdu zaczęliśmy od kolejnej miłej niespodzianki: babcia Radka i Kamila upiekła pyszne ciasto, którym raczyliśmy się w pierwszym etapie drogi. Trasa znów nie była ciężka. Nie zawsze trzymaliśmy się szlaku, bo Radek dobrze znał te okolice i prowadził nas licznymi skrótami. Pewna góra, o nazwie Popielak, przez którą przechodziliśmy, zafundowała nam bardzo interesujący krajobraz: całe pole ściętych dawno temu drzew. Te białe pnie wyglądały trochę tak, jakby kiedyś był tam wielki pożar.

Pierwszym z dwóch poważnych szczytów, które mieliśmy zdobyć, była Kalenica. Z wieży podziwialiśmy przepiękne widoki. Trochę wiało...













Drugim szczytem była Wielka Sowa. Siedział na niej Marcin, wyczekując na swoją ukochaną Magdę. Zamiast wchodzić na wieżę widokową (pobierali opłaty), usiedliśmy wszyscy w kręgu i zaimprowizowaliśmy dwie rundki mafii. Później Paweł poprowadził nas najkrótszym szlakiem na dół. Zejście bardzo mi się podobało, bo mogłam zbiegać z Pawłem i się przy tym nie zabiłam! W pewnym momencie minął nas Kamil, który skakał wesoło ze swoim nieodłącznym kijem i nucił sobie jakąś radosną melodyjkę, w rytm której zbiegał. Doszliśmy tak do Rościszowa, skąd dojechaliśmy do Dzierżoniowa. Tam zakończyliśmy rajd.
















Ja i Ania zostałyśmy na PKP, bo za półtorej godziny miał jechać szynobus do Legnicy, a reszta udała się na przystanek, ponieważ tylko minuty dzieliły ich od odjazdu autobusu do Wrocławia. Pożegnałyśmy się ze wszystkimi i poszłyśmy wgłęb Dzierżoniowa na poszukiwania jakiejś gastronomii.














Rajd jako całość uznaję za bardzo udany i z wielu powodów niezwykły. Po pierwsze, jeszcze nigdy wcześniej rajdu letniego Redemptora nie było. Po drugie uczestniczyło w nim niewiele osób, co umożliwiło rozmowę z każdym. Po drodze poruszyliśmy wiele naprawdę ciekawych tematów i panowała bardzo przyjemna, przyjacielska atmosfera. Ponadto noclegi na podłodze, w szkole i świetlicach pomimo mniejszego komfortu też mają swoje liczne uroki – tworzą taką typowo rajdową atmosferę i oczywiście korzystnie wpływają na cenę całej tej imprezy. Dla mnie trasa rajdu była częściowo nowością, a częściowo miłym wspomnieniem wakacji w Międzygórzu, które spędziłam tam kiedyś z rodziną. Wreszcie zobaczyłam twierdzę srebrnogórską! Dziękuję bardzo Radkowi jako organizatorowi i całej reszcie ekipy za wspaniały rajd! Oby więcej takich!

4 – 7 lipca 2009

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Witaj Alino,
Zrobiliście bardzo ciekawy rajd i widzę, że zahaczyliscie o Srebrną Górę. I tu naszło mnie pytanie: Czy wiesz, skąd się wzięły te wiadukty w Srebrnej Górze ?
Pozdrawiam,
Wiedźmin

itineris pisze...

Hejka!
Jak zwykle komentarz po Twojej relacji napiszę:)
1. Świetna relacja!
2. Żałuję, że nie byłam z wami, ale w tym czasie odpoczywałam na wsi:) Z chęcią wyrwałabym się z miasta, choć nie oznacza to, że nie lubię tego czym się teraz zajmuję:)
bye

Floydianka pisze...

Wiedźminie, te wiadukty to pozostałość po kolei sowiogóskiej.

Kasiu, ja też żałuję, że Ciebie zabrakło.

Anonimowy pisze...

Brawo !
Wiedźmin