czwartek, 25 września 2008

Biały Dunajec 2008

Telefon od Kasi P.: „Cześć Alina, co ty na to aby jechać do Białego stopem?”. Tydzień później, w sobotę 30 sierpnia 2008, mknęłyśmy już autostradą mercedesem z klimatyzacją prowadzonym przez starszego pana z Dębicy. Trasę Wrocław – Kraków pokonałyśmy w 2 godz. 15 min – i jak to się ma do usług oferowanych przez PKP? Kierowca wysadził nas gdzieś na południu Krakowa, ale trudno nam było dokładnie zlokalizować nasze położenie, bo tej ulicy nie obejmował już plan miasta pożyczony od Pawła. Zatrzymałyśmy jakiegoś rowerzystę i pada pytanie: „przepraszam, gdzie my jesteśmy?!”. Ów jegomość wskazał nam drogę na najbliższy przystanek, skąd Kasia zadzwoniła do ludzi, którzy mieli udzielić nam noclegu (znalezieni na portalu www.CouchSurfing.com z którego moja towarzyszka już nieraz korzystała). Nasze plecaki pojechały samochodem do miejsca noclegu, a my mogłyśmy rozpocząć zwiedzanie Krakowa. Bardzo chciałyśmy zobaczyć Kazimierz, więc wsiadłyśmy do tramwaju jadącego w tym właśnie kierunku. Podróż umilał nagrany głos Grzegorza Turnaua, który mówił, co właśnie mijamy. Kiedy usłyszałyśmy, że przejeżdżamy obok Sanktuarium Bożego Miłosierdzia podjęłyśmy szybką, spontaniczną decyzję: „wysiadamy!”. Prawdę powiedziawszy nie szczególnie spodobała mi się ta budowla – bardziej przypomina biurowiec niż miejsce kultu, a winda wożąca ludzi na oszkloną wieżę dobitnie świadczy o wyjątkowo nowoczesnym charakterze budynku, który mi do gustu nie przypadł.
--> Dotarłyśmy wreszcie na Kazimierz, gdzie spotkałyśmy się z naszą koleżanką Agą K., która jest dyplomowaną przewodniczką. Aga oprowadziła nas po centralnej części
Krakowa opowiadając przy tym wiele ciekawych rzeczy. Kazimierz spodobał mi się znacznie bardziej niż sanktuarium. Tam nie wpycha się na siłę nowoczesności, ale wszystko stara się stylizować tak, aby pasowało do klimatu tego miejsca.
-->
Później spacer nad Wisłą, słabo oświetlony Wawel wieczorem i kontrastujący z nim rynek, który ani myślał udawać się do snu. Uliczny grajek, pani sprzedająca kwiaty, dorożki... I lody o smaku borówek. Z tym właśnie będzie kojarzył mi się Kraków.

-->
U państwa geografów ugoszczono nas kolacją i opowieściami m.in. o Tyrolu i ciekawych obcokrajowcach, których ci państwo również przyjmowali w ramach CouchSurfing. Samą noc spędziłyśmy w... przedszkolu. Wesoło było zasypiać wśród zabawek czy też myć się w maluteńkich umywalkach.
-->Dom państwa geografów znajdował się na peryferiach Krakowa, dlatego też pan geograf zaoferował się, że w niedziele rano podwiezie nas do jakiegoś wjazdu na autostradę. Aby ominąć korki, wiózł nas różnymi bocznymi drogami i tak miło się przy tym gawędziło, że chyba wysadził nas dalej, niż to było pierwotnie w planach. Nie czekałyśmy pięciu minut, kiedy złapałyśmy kolejnego stopa. Tym razem nie był to żaden mercedes, ale za to młody kierowca – Mikołaj – zdawał się być bardzo sympatyczny. Chłopak opowiadało swoich autostopowych przygodach w świecie, słuchał The Offspring i zawiózł nas do Nowego Targu.
-->My machamy tabliczkami „ZAKOPANE” i „BIAŁY DUNAJEC”, a kierowcy machają rękoma próbując nam coś pokazać. Kasia, doświadczona autostopowiczka, twierdzi, że jeśli przez pół godziny nikt się nie zatrzymuje to znaczy, że z miejscem jest coś nie tak. Przeszłyśmy zatem100 metrów dalej i ledwie wyciągnęłyśmy ręce, zatrzymało się, jeszcze lepsze od tamtego mercedesa, volvo.
Za kierownicą dwaj, jak się później domyśliłyśmy, piłkarze jakiegoś wysoko stojącego klubu. Jechali do Zakopanego, ale na naszą prośbę wysadzili nas w kochanym BIAŁYM DUNAJCU!

-->
Idziemy w kierunku chaty Redemptora, a tutaj zaczepia nas sympatyczny góral. „Legnica! Tam kiedyś Rosjanie byli! Wtedy tam srebrem handlowali... A we Wrocławiu to córka...” – na takiej gadce zeszło nam sporo czasu. Już jesteśmy tuż tuż, a tu nagle niespodziewany atak psów pod chatą. Jeden jawnie nas obszczekiwał, a drugi, pies-partyzant, wyskoczył znienacka z kartonowego pudła i przyłączył się do szczekającego kolegi. W plecaku miałam jeszcze kabanosa, więc ułamałyśmy małe kawałeczki i próbowałyśmy rzucić psom, aby zajęły się nimi zamiast naszymi piszczelami.Ostatecznie obok psów przechodziła pewnym krokiem jakaś góralka, której nie odważyły się zaczepić, więc my hyc, hyc za nią i jesteśmy w chacie. Gaździna przyjęła nas serdecznie, chociaż byłyśmy o jeden dzień za wcześnie...

-->
A za wcześnie przyjechałyśmy, bo pierwotnie było ustalone, że kadra ma się stawić w Białym w niedzielę 31 sierpnia 2008. W piątek byłyśmy już spakowane, gotowe do drogi, a tu nagle przychodzi e-mail, że dzień przyjazdu jest przesunięty z niedzieli na poniedziałek. Jak dla nas dowiadywanie się o takiej zmianie na wieczór przed wyjazdem to ciut za późno, bo już przecież wszystko ustalone, więc co robimy? Olewamy maila i jedziemy tak, jak planowałyśmy!

-->Godzina jeszcze młoda, więc postanowiłyśmy udać się na
mały spacerek tak, aby się rozchodzić. Podjechałyśmy stopem do Zakopanego (tym razem z pewnym Węgrem), a stamtąd poszłyśmy pozwiedzać Dolinę Białego, weszłyśmy na Sarnią Skałę, popluskałyśmy w Wodospadzie Siklawica i wyszłyśmy Doliną Strążyską. Na Sarniej Skale siedziałyśmy dość długo delektując się słońcem i widokiem szczytów, które planowałyśmy w tym roku zdobywać. Do Białego Dunajca dotarłyśmy kiedy było już ciemno. I znów atak psów...

A oto do zdjęcia pozuje nasza szefowa turystycznych: adidaski, torebeczka, okularki - "turystka" jak się patrzy! :P
A tu znowóż ja pozuję (bo tam baaardzo było stromo!) ;)

-->
W poniedziałek dojechała reszta kadry. Ludzie wykończeni długą podróżą pociągami musieli wysłuchiwać naszych opowieści o tym, jaką to wspaniałą metodą dotarłyśmy do Białego Dunajca. Nocą pracowaliśmy niczym mrówki nad dekoracjami, które miały przyozdobić nasza chatę przed przyjazdem reszty obozowiczów. Tylko po co się tak spieszyć, skoro mamy na to jeszcze jeden dzień? Ano po to, aby we wtorek pójść w góry!



-->
-->
I poszliśmy. Ekipa pięciu turystycznych: Kasia P., Radek, Łukasz H., Kamil K. i ja oraz szefowa chaty: Aga D. i „uprzywilejowany nikt” (szef kulturalny całego obozu): Patryk. Cel: Przełęcz Krzyżne. Pogoda była przepiękna, ludzi na trasie mało, pyszne jagody i wspaniałe widoki żyć nie umierać! Raz nawet tak się zapatrzyłam gdzieś w dal, że aż zaliczyłam zupełnie niegroźny upadek (to znaczy: był to w pełni kontrolowany zjazd). Schodząc z Przełęczy Krzyżne, Kamil zauważył czarną bluzę, która widocznie spadła kiedyś komuś, kto siedział na szczycie. Kolega długo się nie namyślając zboczył ze szlaku i tym sposobem zdobył całkiem niezły element garderoby. Kiedy byliśmy już niedaleko schroniska przy Pięciu Stawach Polskich, przebiegł obok nas pewien chłopak. Zastanawialiśmy się wtedy, po co on biega po takich kamienistych drogach... Zagadka wyjaśniła się, kiedy już doszliśmy do schroniska: spotkaliśmy tam tego samego biegacza, ale teraz leciał już trzymając w dłoni siatkę z paroma piwami (widocznie zbyt dosłownie potraktował polecenie: „skocz po piwko!”). Wróciliśmy z Poronina stopem (ja wraz z Agą D. i Patrykiem zatrzymaliśmy... księdza).

W środę, 3 września 2008 zaczęła się właściwa część obozu. Z rana kadra stawiła się na dworcu, by powitać przybywających uczestników obozu. Załoga Redemptora była oczywiście pierwsza. Z punktualnego jak nigdy pociągu wysypał się tłum ludzi, a ja starałam się wyłowić wzrokiem jakieś znajome twarze.
Tego dnia miało miejsce krótki przedstawienie się obozowiczów i już wtedy Paweł QQ zaczął rozpowszechniać swoją autoreklamę: „Jestem Paweł, zapamiętajcie sobie to imię! [...]”. Mówili coś o sobie także turystyczni i tam też Paweł reklamował się jak umiał, a ja zaraz za nim wyskoczyłam z moim hasłem przewodnim: „Ja turystyczną jestem pierwszy raz. Oferuję zero profesjonalizmu i maksimum wrażeń”.


-->
Czwartek, 4 września 2008 to dzień tradycyjnej pielgrzymki na Wiktorówki, gdzie większość modli się o dobrego męża/żonę. Ja i Paweł zostaliśmy w tym dniu na wachcie. Udało nam się bardzo szybko uwinąć ze sprzątaniem chaty (Paweł) i przygotowywaniem obiadu (ja, Ola i Marysia), więc Paweł wpadł na pomysł, aby podjechać na Wiktorówki i uczestniczyć we Mszy wieńczącej pielgrzymkę. Spore było zdziwienie ludzi, kiedy zobaczyli pod kaplicą tych, którzy właśnie powinni siedzieć w kuchni! Aby zdążyć przygotować obiadokolację na zejście wybraliśmy najkrótszą trasę.

-->
Na piątek ja i Paweł przygotowaliśmy lekką traskę, tak „na rozchodzenie”. Dokładnie to planowaliśmy przejść całą Ścieżkę nad Reglami. Poszli z nami: Paweł S., Kamil, Ewa, Ola, Marysia i Patryk. Co jakiś czas Paweł QQ ogłaszał krótki postój, aby uraczyć nas przemowami na temat miejsc, które właśnie mijamy. Kiedy droga dobiegała już końca, naszym oczom ukazała się słoneczna polanka... Zalegliśmy tam na dłuższą chwilę wystawiając twarze do słońca.


-->Tego dnia strasznie wiało. My akurat szliśmy zalesioną drogą, więc tak tego nie czuliśmy, ale to, co działo się na bardziej odkrytych trasach najlepiej obrazuje zdjęcie braci Łukasza i Marcina H. (Czerwone Wierchy). --> --> -->Naszej ekipie też udało się całkiem niezłe zdjęcie, kiedy to Pawła aparat został postawiony na stoliku przykrytym mapą, wszyscy już ładnie się uśmiechają do fotki robionej samowyzwalaczem i nagle... wiatr porywa aparat! Paweł S. biegnie z odsieczą! --> --> -->I jeszcze trzecie zdjęcie dnia: Kamilowi zatrzasnęły się drzwi w toalecie i musiał z niej wychodzić w dość specyficzny sposób...

-->
Sobota, 6 września 2008 to dzień mojej pierwszej wyprawy prowadzonej samodzielnie (bo nie chciałam iść z Pawłem na Giewont). Trasę wybrałam dość ryzykowną: Świnica i Kasprowy Wierch. Na wycieczkę zapisała się silna ekipa: Michał, Mariusz i Maciek. Padł pierwszy rekord: Kuźnice–Murowaniec przeszliśmy w nieco ponad godzinę zamiast dwóch. Dalej też znacznie skracaliśmy czasówki, a kiedy byliśmy już na Kasprowym Wierchu, skąd mieliśmy schodzić, zegar wybijał dopiero 12:00. „To co panowie: idziemy na Czerwone Wierchy?”, „Idziemy!”. Zdobyliśmy dodatkowo Kondracką Kopę (gdzie wiatr dawał się we znaki), a cała wyprawa mimo to zamknęła się o obiecanych dnia poprzedniego 8,5 godzinach. Tego dnia ci chłopacy (plus Kuba) dostali u mnie ksywkę „Komandosi”. Rzeczą ciekawą jest, że trasa Pawła QQ na Giewont, która miała być króciutka, zajęła jego ekipie aż 9 godzin...


-->
-->
W niedzielę pojawiły się pierwsze ofiary grypy żołądkowej, która później każdego dnia atakowała jakiegoś uczestnika obozu. Bieg otrzęsinowy w tym roku oglądałam od drugiej strony: wraz z Pawłem i Marysią męczyłam pierwszaki jedną z paru redemptorowych konkurencji (znów nie pamiętam, jak się rozwiązuje ten sznurek!). Kiedy zapadł zmrok, Paweł wziął zapaloną pochodnię, przykrył się płaszczem z kapturem i krążył przebrany za śmierć po okolicach chatki. Spore musiało być zdziwienie kierowców, kiedy zobaczyli taką niecodzienną postać przy zakopiance!
Na poniedziałek zapowiedzieli deszcz. Licząc na to, że może uda się ulewę wyminąć, ogłosiłam bardzo krótką trasę na Wielki Kopieniec i Nosal (na jakieś 3-4 godziny). Poszli ze mną: Bartek, Basia, Ania Ł., Ania B., Kamil i Łukasz Sz. Zaczęło się nieciekawie: kierowca busa wysadził nas na jakimś przystanku w Toporowej Cyrhli, z którego nijak nie mogliśmy się dopatrzyć szlaku. Poszliśmy kawałek w jedną stronę. Pudło. Idziemy więc w drugą. Widzę ludzi, zatem pytam ich, którędy na szlak. Ludzie pomogli i znaleźliśmy się na trasie. Idziemy, idziemy, idziemy... hmm czy droga w Tatrach powinna zarastać trawą? Ktoś widział ostatnio szlak? Zawracamy, bo pamiętam, gdzie widziałam znaki po raz ostatni. Teraz już idziemy właściwą drogą. Nic nie widać z Wielkiego Kopieńca. Nic nie widać też i z Nosala. Pomiędzy jednym a drugim szczytem zaczęło mocno padać. Przemoczeni do suchej nitki idziemy dalej – a miała być krótka trasa, aby nie zmoknąć... To się nazywa niefart! Do Zakopanego zbiegliśmy, a nie zeszliśmy, bo zimno nam było strasznie i jakoś trzeba było się rozgrzać... Wstąpiliśmy do góralskiej knajpy na pizzę. Ciepła pizza i suche powietrze to jest to! Siedzieliśmy tam dłuższą chwilę, po czym udaliśmy się w stronę Podwórka. Znów zimno i znów biegi, skoki i wszystkie inne ruchy mające na celu pobudzenie krążenia. W Podwórku spotkaliśmy ekipę powracającą z jaskiń – oni prawie wcale nie zmokli bo najgorsze ulewy przesiedzieli pod ziemią! Szczęściarze! Cóż – ta trasa była idealnie w myśl mojej dewizy: „zero profesjonalizmu i max wrażeń!”


-->
We wtorek, 9 września 2008 wybrałam się na trasę zaprojektowaną przez Pawła: Dolina Lejowa – Ścieżka nad Reglami – Przysłop Miętusi – Dolina Małej Łąki – Droga pod Reglami – Dolina za Bramką. Mieliśmy iść jeszcze Doliną ku Dziurze, ale nie udało się zdążyć z czasem... Nasi towarzysze to: Basia, Bartek i Ania Ł. Dzień zaczął się od mszy chatkowej, która zamiast w chacie odbyła się w najstarszym kościółku w Zakopanem (przy ul. Kościeliskiej). Po niej udaliśmy się na cmentarz obok, gdzie leżą wybitne postaci zasłużone dla Zakopanego. Paweł opowiadał wiele ciekawych rzeczy na temat ludzi pochowanych na Pęksowym Brzyzku (inna nazwa tego cmentarza. Ja co prawda czasem też coś dorzuciłam, ale Paweł zachowywał się jak rasowy przewodnik.
Na trasie, jak tylko weszliśmy na szlak spotkaliśmy urocze, górskie zwierzątko. Była to... kura!
Dolina Lejowa zachwycała nas swoją urodą oraz brakiem tłumów, które co dzień szturmują inne tatrzańskie doliny. Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak, jeszcze bardziej opustoszała, Dolina za Bramką – jak dla mnie to najpiękniejsza tatrzańska dolinka! Wieczorem impreza znana jako „Żakariada”. Znalazła się spora grupka historyków i było całkiem sympatycznie.

-->
-->
-->
-->
-->


Środa, 10 września 2008 to dzień pamiętny, bo wybrałam się wtedy na trasę Pawła, która przechodziła przez najtrudniejsze fragmenty Orlej Perci. Dokładnie plan był taki: Murowaniec – Czarny Staw Gąsienicowy – Żleb Kulczyńskiego – Kozi Wierch – Dolina Pięciu Stawów – Pusta Dolinka – przejście przez Kozią Przełęcz obok Zamarłej Turni – Murowaniec. Szaleńców było więcej: Michał, Kuba, Łukasz P., Maciek (komandosi) i Grześ. Ten ostatni przyjechał do Białego rankiem tego samego dnia, kiedy wychodziliśmy na trasę. Dowiedziawszy się, gdzie idziemy szybko przepakował się w mniejszy plecak i poszedł z nami w trasę. Zabrał ze sobą wspaniałą Mieszankę Studencką, która dodawała nam sił na trasie.
Zaczęło się od bicia poprzednio ustanowionego rekordu w dojściu do Murowańca przez Dolinę Jaworzynki. Celem było zejście poniżej godziny i... udało się! Paweł i Kuba doszli w 57 minut, ja w 59 min, a reszta w niewiele ponad godzinę. Tak więc cel numer jeden został osiągnięty – czas na dalsze wyzwania! A owo wyzwanie stanowił Żleb Kulczyńskiego i nie było ono małe... Kiedy spojrzało się nań z dołu było: „O matko jedyna! Przecież ta ściana jest pionowa!”. Cóż – pionowa, nie pionowa – jakoś trzeba tam wejść! Komandosi niczym kozice pognali naprzód, a ja gdzieś tam z tyłu prezentowałam najdziwniejsze metody wspinaczkowe... I co, że to się powinno robić inaczej? Nie liczy się metoda, liczy się efekt! No! Na Kozi Wierch JAKOŚ się wdrapałam. Ale jakie były widoki! Nieziemskie! Tu pan Nyka miał rację w swoim przewodniku, że Kozi Wierch to najbardziej widokowy punkt w polskich Tatrach. A nade wszystko zaintrygowały nas czarne gazy (smog), unoszące się ponad poziomem chmur... Dbajmy o środowisko.
Zejście do Doliny Pięciu Stawów. Ja swój autorski sposób schodzenia nazywam metodą „na pajączka”, ale równie bardzo przypadło mi do gustu określenie Grzesia, które dobitnie obrazuje metodę, o której jest tu mowa: „schodzenie na pięciu punktach oparcia”. Jakoś zeszłam.
Teraz czas na kolejne rzeźnickie podejście: przez Pustą Dolinkę, obok Zamarłej Turni. Co za ponure miejsce! Tylko i wyłącznie skały, żadnej zieleni. Było tam ponuro jak nigdzie dotąd! Wcale mi się ten obraz nie spodobał, chociaż wiało od niego tajemnicą i wydawał mi się groźny... Paweł opowiadał o duchu Bronikowskiego (taternik, pierwsza ofiara Zamarłej Turni), a mi po głowie ciągle chodził tytuł książki Jana Długosza, o której mówił mi jeszcze wcześniej: „Flirt z czarną panią”. A przypominał mi się zwłaszcza wtedy, kiedy wydawało mi się, że zaraz odpadnę od łańcucha i zlecę prosto w to rumowisko skalne. Momentami moje serce było gdzieś w okolicach gardła, a modlitwy żarliwe jak nigdy... „Boże, ratuj! Paweł! Co mam teraz zrobić?! Czy dosięgnę stopą tamtej skały?!”. To była spora dawka adrenaliny. I myśl przewijająca się średnio raz na dwie minuty: „nigdy więcej! Alina, słyszysz?! NIGDY WIĘCEJ!”. Kiedy Kozia Przełęcz była już bliziutko, dosłownie dwa metry nade mną, kamień rozciął moje kolano – czy to miała być pamiątka przypominająca mi w przyszłości o obietnicach, ze nigdy więcej się na takie coś nie porwę?
Zejście wcale nie było łatwiejsze. Znów pięć punktów oparcia i jedziemy! Zajechaliśmy ciut za daleko, bo jakiś turysta przed nami zgubił szlak, a my poszliśmy z nim... Na szczęście w porę zorientowaliśmy się, że szlak biegnie inną drogą i udało nam się wgramolić na górę.
Do Murowańca doszłam wykończona... psychicznie. Fizycznie trasa nie była aż tak bardzo wyczerpująca, bo kilometrów to my jakichś strasznych nie pokonaliśmy, ale czułam się wewnętrznie sponiewierana i podtrzymywałam obietnicę: „nigdy więcej!”. Grześ chyba miał już dość. Dzień wcześniej wyszedł sobie rano do pracy, bezpośrednio po niej wsiadł w pociąg, dojechał do Białego Dunajca, a ledwie wszedł do chaty już poleciał z nami na trasę i to przecież nie byle jaką! Byłam pełna podziwu dla każdego kroku, który stawiał, bo przecież zmęczenie powinno się już mocno dawać we znaki... I pojawiło się chyba w okolicach Murowańca, Grześ stwierdził, że idzie do schroniska. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu wieczorem spotkaliśmy go w Białym Dunajcu! Doszedł! Oklaski na największego kozaka tego obozu!

Czwartek, 11 września 2008 to dzień w który odbywa się Festiwal Piosenki Wszelakiej. Mieliśmy wymyślać piosenkę w noc poprzedzającą czwartek, ale wiele z tego nie wyszło (ostatecznie z nocnych pomysłów w całości został tylko refren ;)), więc zapadła decyzja: w dzień festiwalu zamiast w góry idziemy do jadalni i produkujemy piosenkę. Konceptów było sporo, ale nie wszystkie przeszły przez cenzurę ;) Ostatecznie powstała radosna, skoczna pioseneczka „Ale buja”, która podbiła serca jurorów – zajęliśmy III miejsce!


Na piątek ogłoszono tylko trzy trasy, bo aż trzech turystycznych było razem na wachcie, a ja i Paweł szliśmy razem. Powędrowaliśmy w Tatry Zachodnie, a dokładniej na ich najwyższy szczyt – Bystrą. My, czyli: ja i Paweł QQ, Michał, Kuba, Maciek, Łukasz, Paweł S.
Niebo całe było zasnute chmurami, więc nie było co liczyć na jakieś widoki. Ot tak się szło – byle szybciej, byle dalej. Niespodzianka w okolicach szczytu: chmury odsłoniły słowacką stronę Tatr i naszym oczom ukazały się nieziemskie widoki! Ten krajobraz był wspaniały i promieniował zupełnie innego rodzaju tajemnicą niż suche skały, które widziałam w okolicach Orlej Perci. Tatry Zachodnie znacząco różnią się od Tatr Wysokich i wydają mi się znacznie od tych drugich piękniejsze. Wysokie są surowe, zimne, groźne, natomiast Zachodnie przypominają jakąś baśniową krainę, która aż prosi się, aby opisać na niej jakąś historię... Długo się nie nacieszyliśmy widokami – już będąc na szczycie Bystrej nie widzieliśmy absolutnie nic. Jedną z atrakcji było natomiast przesuwanie słupka granicznego (na korzyść Polski oczywiście) i bunt antypaprykarzowy ;)
Schodząc z Bystrej przez Błyszcz wyraźnie widzieliśmy granicę chmur – Słowacy mieli nad swym krajem czyste niebo, natomiast nad Polską kotłował się tabun chmur. I zobaczyłam je! Nareszcie zobaczyłam to, o czym opowiadał mi Paweł, a co zawsze bardzo chciałam ujrzeć: Widmo Brockenu! Dla niewtajemniczonych:
-->Widmo Brockenu, mamidło górskie, zjawisko Brockenu – rzadkie zjawisko optyczne spotykane w górach, polegające na zaobserwowaniu własnego cienia na chmurze znajdującej się poniżej obserwatora. Zdarza się, że cień obserwatora otoczony jest tęczową obwódką zwaną glorią.
Zjawisko obserwowane jest najczęściej w wyższych górach w warunkach, gdy obserwator znajduje się na linii pomiędzy Słońcem a chmurą, która położona poniżej obserwatora odgrywa rolę ekranu. Zjawisko obserwowane w górach daje ponadto efekt pozornego powiększenia cienia obserwatora – projekcja naturalnej wielkości cienia obserwatora na tle oddalonych gór sprawia, iż wydaje się on powiększony.
Zjawisko nazywane "widmem Brockenu" po raz pierwszy opisał Johann Esaias Silberschlag w 1780 r. Nazwa zjawiska pochodzi od szczytu Brocken w górach Harz, gdzie jest ono obserwowane.
Wśród taterników istnieje przesąd, mówiący że człowiek, który zobaczył widmo Brockenu, umrze w górach. Ujrzenie zjawiska po raz trzeci "odczynia urok"
Źródło: Wikipedia



-->
-->
-->
To było już za Błyszczem, gdzieś między przełęczą Bystry Karb a przełęczą Liliowy Karb. Paweł krzyknął, że widać Widmo Brockenu. Podbiegłam natychmiast, odwróciłam się w stronę Polski i rzeczywiście: na ekranie tworzonym przez gęste chmury zobaczyłam własny cień, otoczony tęczową aureolą! To było przepiękne! Wyciągnęłam ręce na boki, a za nimi ruszyła tęczowa otoczka. Obok stali pozostali uczestnicy wyprawy, ale każdy widział tylko i wyłącznie swoje widmo. To był przepiękny efekt świetlny i na pewno na długo pozostanie w mojej pamięci. To było moje ostatnie wyjście w góry na tym obozie, więc Widmo Brockenu stało się moim prywatnym pożegnaniem Tatr (przynajmniej w tym roku).

Wieczorem w naszej chacie mieliśmy pokaz pantomimy zrobionej na podstawie tego filmiku.
Wyszło pięknie! Brawa dla Agi D., Łukasza H., Patryka, Kamila, Agi S., dwóch dziewczyn z Przystani i Adama, który wszystko zaprojektował. Na koniec krótka konferencja ojca, ogłoszenie tras i jak dla mnie koniec dnia.
Koniec dnia i koniec obozu – od 15 września 2008 zaczynałam praktyki w szkole podstawowej, więc musiałam wcześniej wyjechać z Białego Dunajca. Ze sobą zabrałam Grażkę (do Krakowa jechałyśmy stopem) oraz ładną pogodę – odkąd wyjechałam co dzień było bardziej zimowo...



-->
Z łezką oku opuszczałam chatę Redemptora tym bardziej, że musiałam to zrobić parę dni wcześniej niż wszyscy. Dziękuję wszystkim którzy chodzili ze mną na trasy, Komandosom za wspólne bicie rekordów, dziękuję Ewie i Kasi za wspólne mieszkanie w pokoju, a tej drugiej to jeszcze za nauczenie mnie korzystania z alternatywnego środka transportu, jakim jest autostop, ojcu Mariuszowi za mądrą gadkę, Grażce dziękuję za wspólny powrót, turystycznym za wesołe narady, a wszystkim pozostałym za to, że byliście :)

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Obiecany komentarz :-)

Alina już dużo wcześniej (przed wakacjami) zaplanowała, że w dniu pielgrzymki na Wiktorówki pójdziemy na wachtę. To był dobry pomysł (ja już chodziłem tam pięć razy :-) ), ale po pewnym czasie o tym zapomniałem, po czym sam to "wymyśliłem" i powiadomiłem Alinę o mojej genialnej koncepcji :D

Dnia pierwszego wachtowego stało się coś bardzo złego - już nad ranem spać nie mogłem, więc do kuchni szybciej zbiogłem [rymowanka własna z przekształconym na potrzeby rymu ostatnim wyrazem :-)]. Owa "bezsenność białodunajecka", która mi się udzieliła [wstawałem z reguły godzinę lub nawet dwie wcześniej niż miałem nastawiony budzik w komórce, bo budziłem się, gdy jeszcze było ciemno, koło 5 lub 6, i nie mogłem już zasnąć], doprowadzała czasem współlokatorów z mego pokoju do rozpaczy [zwłaszcza Adama ;-)]. 4 IX dzięki temu wrzątek na herbatę [na śniadanie i do termosów] był już o godz. 6.00, choć dopiero o 6.30 miało być śniadanie :-)

Z mojego i Aliny udziału w Mszy na Wiktorówkach pewnie by nic nie wyszło, gdyby nie to, że w Białym Dunajcu odbiłem się przed godziną 10.30 od drzwi internetowej kafejki, która powinna być czynna, ale nie była... Wobec tego trzeba było jakoś zagospodarować 5 godzin wolnego czasu :-)

Sprzątanie chaty - to była zabawa! Zajęło mi to 2,5 godziny. Wysprzątałem chatę od parteru [jadalnia] po drugie piętro. Polecam taką gimnastykę [zwłaszcza, że szczotka była złamana i trzeba było zamiatać w pozycji niemal klęczącej].

Ścieżka nad Reglami to zdecydowanie był dobry wybór na dzień 5 IX, bowiem tego dnia wiał od rana... najprawdziwszy wiatr halny! Aż dziw mnie bierze, że nie skojarzyłem kilku prostych faktów i sam na to nie wpadłem [notkę o halnym przeczytałem dopiero po obozie na stronie TOPR-u]. Jednym z nich było to, że w Kuźnicach przed godziną siódmą rano było tak ciepło, że można było iść w krótkim rękawku - a to nie jest typowe w Tatrach we wrześniu...

Trasa była ciekawa. Na Polanie Strążyskiej w dolinie o tej samej nazwie snułem swoje opowieści o Giewoncie, ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy na nim zginęli, m.in. ubarawiając konsumpcję śniadania opowieścią o wtopionym w szczytową skałę od uderzenia pioruna turyście...
Godzinne opalanie było na Polanie Jamy nad Doliną Chochołowską.

Akcja ratunkowa czyli wyciąganie Kamila z toalety [zatrzasnął się w sąsiedniej kabinie niż ta uwieczniona na zdjęciu i przeciągaliśmy go przez 20-30 cm prześwit w ściance pod sufitem, rozdzielającej oba "stanowiska"] to była bardzo zabawna historia :-) Nieco mniej śmiesznie było następnego dnia rano, gdy sam zatrzasnąłem się w owej kabinie i musiałem pokonywać tą samą drogę co Kamil, asekurowany przez Kubę (dzięki :-) ).

Ów epizod z biegiem otrzęsinowym, gdy postanowiłem się przebrać, jest doskonałą ilustracją tego, jakie pomysły przychodzą do głowy studentom, gdy mają za dużo wolnego czasu :-) Początkowo byłem Aragornem [płaszcz z kapturem i pochodnia]. W śmierć przeistoczyłem się dopiero, gdy z drugiego piętra chaty pożyczyłem "rekę Ramzesa" czyli fragment sztucznego szkieletu, przywiezioną na obóz przez Radka i Kamila. Owa trupia ręka wystawała mi z peleryny, podczas gdy pochodnię trzymałem przez pelerynę (by nie było widać żywej ręki :-) ). Tak przebrany najpierw łapałem stopa przy zakopiance [minęło mnie jakieś 4 samochody, z których żaden się nie zatrzymał, a jeden wyraźnie przyspieszył :D], a następnie poszedłem "powitać" powracającą z chatki "Stygmatyka" jedną z dwu redemptorowych drużyn uczestniczących w biegu otrzęsinowym. Wrażenie musiało być spore, bo zarówno osławiona chybotliwa kładka na rzece Biały Dunajec {"Ale buja, ale buja, ale bu!" :-) ),jak i jej bezpośrednie otoczenie nie są oświetlone, tak więc zakapturzona postać z pochodnią i trupią rączką musiała robić w nocy [ok. godz. 22] spore wrażenie :-) Przy okazji postraszyłem też trochę "Mostowiaków" czyli drużynę z "Mostu", która wracała do swej chaty przed naszą ekipą :D

W poniedziałek 8 IX [znów właściwy wybór trasy - zamiast wystawiać się na działanie ulewnego deszczu poszedłem pod ziemię, do jaskiń :-)] w "Podwórku" spotkaliśmy też starą znajomą (nie w sensie wieku :P), Asię Zawiszę [z tatą ;-)] - byłą szefową turystycznych chatki Redemptora za czasów, gdy na obóz jeździła moja siostra [coś między 2000 a 2002 r.].

9 IX. Chyba mogę już zdradzić, że inicjatywa zrobienia Mszy chatkowej w Starym Kościele w Zakopanem wyszła właśnie z mojej strony i miałem znaczący udział w doprowadzeniu jej [z udziałem o. Mariusza oczywiście] do finału.
Mam nadzieję, że moje opowieści o spoczywających na Starym Cmentarzu przypadły do gustu całej ekipie [tego dnia pochwaliła mnie za nie tylko Ania Łuszczyk :-) ].

Podczas trasy spotkaliśmy na Przysłopie Miętusim ekipę z "Antoniego" prowadzoną przez mojego znajomego - Leszka, którego na tym obozie wyjątkowo często spotykałem na szlaku [pozdrowienia :-)].

"Żakariada" to był super wieczór (szkoda, że taki krótki). Pozdrawiamy Alicję L. i życzymy sukcesów na studiach przyszłej Pani Archiwistce :-)

10 IX dostarczyłby materiału na grubą powieść :D Dobrze, że nie zachowały się żadne nagrania dźwiękowe i filmowe przedstawiające to co na łańcuchach robiła Alina i moje komentarze dotyczące działań wyżej wymienionej ["Co Ty robisz?! Tu się liczy technika!"]. Odtąd rozpaczliwy sposób pokonywania trudnych odcinków skalnych ubezpieczonych łańcuchami mogę nazywać "Stylem na Alinę" :P:P:P

Miałem [ja się wcale nie chwalę, ani trochę :D] znaczący udział w tworzeniu tekstu naszej piosenki na Festiwal [tym dumniejszy jestem z naszego III miejsca :-)]. Najbardziej żal usuniętej przez "cenzurę" [:P] zwrotki o mieleniu przez Orzecha jęzorem na wieczornej Mszy :D:D:D

Wyprawa na Bystrą to było doświadczenie porównywalne z rajdami brytyjskich sił specjalnych podczas drugiej wojny światowej :-) Tempo było takie, że trasę mającą liczyć 10,5 godziny pokonaliśmy w 8 h 27 minut - i to z przerwą na 2 posiłki i postojami widokowo-odpoczynkowymi [w tym jedno opalanie + widmo Brockenu] :-) Z Iwaniackiej Przełęczy do schroniska na Hali Ornak [wg drogowskazu - 55 minut] dotarłem w 25 minut, i tak plasując się na 2. miejscu [wyprzedził mnie Kuba, który dotarł tam 2 minuty wcześniej] :D
Generalnie - Ave "Kamandossen"! :-)


Oczywiście obóz trwał dalej po wyjeździe Aliny, ale to nie należy już do tej opowieści :-)


Pozdrawiam moją ukochaną Szarotkę i wszystkich czytelników, którzy zechcieli zapoznać się z treścią mojego elaboratu :-)
Paweł "QQ" Kukurowski

Floydianka pisze...

Ad pomysł z wachtą i "mielenie ozorem" - każdy MÓJ pomysł jest dobry dopiero wtedy, kiedy Paweł sam na niego wpadnie! :D

Czemu nie pochwaliłeś się wcześniej zamknięciem w WC? ;> I skąd wiesz, że bym się śmiała? :D

Potrzebuję zdjęcia Pawło-śmierci!!!

Ja też Cię chwaliłam (jak zawsze) Narcyzie za cmentarne opowieści :P

A ja pozdrowię Bartka - też historyka, ale z II roku :P

Co do łańcuchów to nie liczy się metoda, liczy się skutek :P Ale fakt - nie powinno się tego stylu naśladować, bo to się może źle skończyć ;)

Pozdrawiam wspaniałego pana Pawła! :*

Unknown pisze...

Wachta z Wami to była czysta przyjemność. Podróżowanie jeszcze bardziej efektowne :)
Cieszę się Alinko że spisywałaś to wszystko (szkoda że nie mogłaś być w kilku miejscach naraz), bo teraz - już kilka tygodni po obozie - miło sobie to wszystko przypomnieć. Żałuje że sama nie pisze dziennika lub pamiętnika, ale jakoś nie mogłam się nigdy za to zabrać.

Tekst + jeszcze te zdjęcia - wspaniale się to czyta.
Myślę że jeszcze nie raz zajrzę na twojego bloga :)

"kuchenka" Ola

Anonimowy pisze...

Jestem pod wrażeniem :0 Myślę, że pomysł schodzenia na "pięciu punktów oparcia" należy opatentować chciaż jak dla mnie to ekwipunek należałoby uzupełnić o czarną opaskę na oczy lub pampersy

itineris pisze...

:D zdjęcia Obozu są zabójcze, Alino czekam na nastepne relacje!!!