niedziela, 20 września 2009

Biały Dunajec 2009

Mimo moich wcześniejszych zapewnień, że nie będzie ani relacji, ani nawet pół słowa na temat Białego Dunajca 2009, pewnej sobotniej nocy naszła mnie jednak ochota, aby spisać kilka luźnych wspomnień, które przywiozłam w tym roku z Tatr. Relacją z całą pewnością nazwać tego nie można. Powiedzmy, że to takie… zapiski nieuczesane lub inaczej: strzępy wspomnień.





Kadra przyjechała wcześniej. Byłam turystyczną, więc i ja razem z nią. Z tymi pierwszymi dniami kojarzy mi się Kamil śpiący pomiędzy siedzeniami w pociągu, spadające plecaki, ten sam Kamil z gitarą, wygrzewanie się w Dolinie Lejowej, chociaż na dobrą sprawę wcale aż tak ciepło to nie było i DA Przystań, które udzieliło nam noclegu. Ponadto rozwieszanie plakatów, zdjęć i skarg sklepowych, urządzanie kącika podziemnej opozycji, budowanie piramidy z papieru toaletowego, malowanie mapy Polski i milicyjnego wozu… – wszystko to było związane z PRL-owskim wystrojem chaty. I jeszcze pizza.



Środa, 2 września 2009. Przyjazd reszty uczestników. Kasia, Tomek, Ania, Ania, Ania, Kasia, Marcin, Tomek, Marcin, Marcin, … - kto by ich wszystkich tak od razu spamiętał? Zapamiętałam dobrze Dorotę i Beatę. Płakałam ze śmiechu kiedy Paweł udawał Niemca.
Czwartek – pielgrzymka na Wiktorówki. Tak jak i rok temu w ten dzień wachta w kuchni. Znów też dojechaliśmy na Mszę. Pamiętam obieranie marchewki, problemy żołądkowe Ewy i Patryka, panią w autobusie, która próbowała zeswatać młodego Amerykanina ze swoimi siostrzenicami (lub kimś innym z rodziny – już nie pamiętam tych koligacji). I pamiętam już, że Przemek to Przemek, a nie Marek. Zdjęcie grupowe, rozmowa z Gosią D. i wieczorne zmęczenie po wachcie.
Piątek. Wyprawa na Przełęcz Krzyżne z Magdą, Marcinem H., Pawłem D. i Tomkiem W. Całkowicie puste Krupówki, widziane o poranku! Deszcz od 10 do 11 i mój pomysł: „zapowiadali przelotne opady, więc kucnijmy, schowajmy się pod pelerynami i czekajmy aż przelecą!”. Czekaliśmy tak 10 minut, nie przeleciały więc poszliśmy. Zadałam tylko wcześniej pytanie: „do góry czy w dół?” – grupa chciała do przodu, a ja jestem turystyczną, dla której najważniejszy jest głos większości. W porę padać przestało i widzieliśmy piękne krajobrazy! Paweł D.: „czy widzicie tam lodowiec?”. Opinie o trasie skrajnie różne – zachwycona Magda i zirytowany Tomek. Wnioski: jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził! Przykro trochę, bo robiłam co mogłam aby trasę dostosować do tempa najsłabszego… Było minęło.


Sobota. Ma padać, więc jaskinie. Tłum ludzi, więc dzielimy się na dwie grupy. Rozmowa z Agatą i Pauliną na temat praktyk w gimnazjum. Przypomniałam sobie, za co nie lubię jaskiń, ale przynajmniej deszcz nas aż tak bardzo nie zmoczył. Zaskakujące wyjście z Jaskini Mylnej: prawdziwe słońce! Skąd ono się tu wzięło?! Staw Smereczyński i przypadkowe spłoszenie przeze mnie grupy turystów tekstem: „nie podobają mi się tamte chmury – chyba zaraz będzie padać!”. Deszcz nie spadł, ale ludzie zaczęli powtarzać to jeden drugiemu i punkt widokowy błyskawicznie pustoszał. Dwaj turyści, którzy jaskinie zwiedzali przy blasku świec. Na koniec pierwszy grillowany oscypek.




Niedziela. Mecze koszykówki i bieg otrzęsinowy. Mówią, że dobrze zagrałam panią sklepową, wydającą (lub nie) papier toaletowy na kartki. W każdym razie ja też się przy tym dobrze bawiłam.
Poniedziałek. W planach Grześ, Rakoń i Wołowiec, ale zmiana z powodu pogody. Doszliśmy w deszczu do końca Doliny Chochołowskiej i stwierdziliśmy, że skoro i tak ma nie być żadnych widoków to nie idziemy na górę. Wybraliśmy fragment Ścieżki nad Reglami i Dolinę Lejową. Długie posiedzenie w Dolinie, rozmowy o prosektorium ze studentkami AM i stwierdzenie Marcina G., że jakby mu obcięli nogę to by ją pochował. Wszędzie słońce, a nad Grzesiem i Rakoniem zawisły chmury, więc chyba decyzja najgorsza nie była.


Wtorek. Wielki wtorek! Miałam iść na Szpiglas, ale pięć minut przed 6 rano zapytałam moją ekipę (Anek i Marcin H.), czy nie woleliby pójść na Rysy. Zgodzili się. Szła jeszcze grupa Krzyśka Z. Pogoda śliczna, nieziemskie widoki! Anek walczyła dzielnie, pomagałam jej jak mogłam, ale niestety przed łańcuchami musiała zostać. Mimo to wróciła bardzo zadowolona, więc wbrew pozorom wyprawa odniosła sukces! Niespodziewane spotkanie z Bazylem i Bobrem. Piękno i oddech pełną piersią! Najwyższy szczyt Polski zdobyty! Samotne zejście – nigdy więcej! Przekonałam się, że nie odpowiada mi tryb samotnego wędrowca. Długa, ciekawa i emocjonująca rozmowa z Ankiem. Powrót z Morskiego Oka z ludźmi z Dominika i opowieści Jaśka o Rumunii. Śliczne zdjęcia Anka, widoczne poniżej (poza tymi z samego szczytu). Zaręczyny Magdy i Marcina! Metalowa szarotka od Pawła i papierowa żabka od Anka i Marcina H. – dziękuję!

Środa. Dla odpoczynku po Rysach – Wielki Kopieniec i Nosal. Gromada dziewczyn, Paweł D. trochę osaczony. Z odsieczą przybył w ostatniej chwili Łukasz Sz.! Zaspał i dogonił nas na Nosalu – był naprawdę szybki! Długie leżakowanie na skałach i pozowanie do zdjęć.
Kolejny czwartek. Tereska plus Festiwal Piosenki Wszelakiej, równa się brak wyjść w góry. Trochę szkoda, bo pogoda piękna. Piosenka miała być hitem: „Zjemy kota!” – już nawet sam tytuł był czadowy! Hitem oczywiście była, ale niedocenionym przez jury. Następnego dnia słyszałam, jak inne duszpasterstwa ją nuciły, a i kilka osób powiedziało mi, że powinniśmy zająć wyższą pozycję. Mniejsza o to. Miło było pobiegać z tasakiem i wytrzeszczonymi oczami za kotem, czyli ucharakteryzowaną Mają.
Piątek. Pierwsza i ostatnia trasa z Pawłem! Chcieliśmy zdobyć Kościelec, ale nie wyszło. Deszcz padał, a tydzień wcześniej przy takiej samej pogodzie jakiś turysta złamał tam kręgosłup, więc odpuściliśmy. Jeszcze kiedyś tam wejdę! Muszę!

Ostatnia sobota. Znów ma padać, więc planuję Dolinę Białego, Sarnią Skałę i Dolinę Strążyską. Dolina Białego bez ludzi prezentowała się wspaniale! Z Sarniej Skały widoków nie było, co upewniło mnie w przekonaniu, że nie warto było iść tego dnia w wyższe góry. Na koniec najciekawszy punkt programu: spotkanie z uczestnikami wyprawy na Daulaghiri – naprawdę warto było przyjść i posłuchać! Na pożegnanie Zakopanego zjadłam wielkiego, pysznego gofra z bitą śmietaną i owocami – mniam!
Niedziela. Obóz trwa do środy, ale ja muszę wyjechać wcześniej. Pożegnania. Powrót z Adą i Jackiem (Wawrzyny).




Wiem, że to wszystko mało czytelne, niezrozumiałe i nieskładne. Miało nie być w ogóle NIC, więc należy docenić to, że jednak jest chociaż COŚ. Dziękuję wszystkim za wszystko.

Brak komentarzy: