czwartek, 13 września 2007

Biały Dunajec 2007

Początek.
Z Legnicy wyjechałam we wtorek, 28 sierpnia, jak zawsze opóźnionym, pociągiem do Wrocławia, gdzie czekał pociąg, mający nas zawieźć prosto do Białego Dunajca. Na wrocławskim dworcu spotkałam dziewczynę, którą niby pamiętałam z rajdu zimowego, ale początek i tak był taki: „- Alicja?; - Nie, Alina. Magda? Marta?; - Marta.”. Dalej przedstawił się jeszcze Maciek, chłopak Marty i razem zajęliśmy miejsca w pociągu. Po małym zamieszaniu do naszego przedziału trafiły jeszcze, między innymi, Magda i Kasia, które również zmierzały do chaty D.A. Redemptor, a także Justyna, która niezmordowanie mówiła i mówiła przez całą noc (dopiero o 5 nad ranem wreszcie zmógł ją sen) – była przy tym masa śmiechu, ale momentami nachodziła ludzi ochota na odrobinę spokoju ;)
Na dworcu w Białym Dunajcu czekało na nas paru obozowych weteranów (większość z nich znałam z poprzednich rajdów), którzy zaprowadzili nas do chaty, uraczyli gorącą herbatką i wymusili haracz (reszta opłaty za obóz). Pokój zajęłam razem z koleżankami poznanymi w pociągu (Magda – psycholożka, Kasia – rolniczka i Ewelina – znajoma Kasi z roku).
Po paru godzinkach snu przyszedł czas aby się poznać. Spotkanie zaczęło się od spraw organizacyjnych, które szybko i sprawnie przedstawiła nam Aga S. – szefowa chaty, Marcin – szef turystycznych i reszta kadry. Potem pałeczkę przejął nasz „coolturalny” Patryk, który dokładał wszelkich starań, abyśmy chociaż nauczyli się swoich imion. Parę godzin zeszło nam na różnych zabawach integracyjnych, które po mszy inauguracyjnej kontynuowaliśmy na wieczorku zapoznawczym – z pozoru prymitywne zabawy dawały bardzo wiele radości i sprawiły, że przestawaliśmy pomału być dla siebie anonimowi.

Czwartek, 30 sierpnia 2007
Drugi dzień obozu wypełniła tradycyjna już pielgrzymka na Wiktorówki. Po Mszy w kaplicy Matki Boskiej Jaworzyńskiej rozeszliśmy się na różne trasy. Ja wybrałam trasę Marcina, która wiodła przez Gęsią Szyję.
Wieczorem czekały nas otrzęsiny chatkowe, w ramach których trzeba było robić kaczki z papieru w masowych ilościach – zostałam zawodowym kaczkorobem ;)

Piątek, 31 sierpnia 2007
Wraz z Olą z AWFu, Izą i Norbertem wybrałam się na trasę Radka: mieliśmy przejść Czerwone Wierchy, ale w praktyce zahaczyliśmy jeszcze o Giewont i zabrakło czasu na przejście całych Wierchów. W drodze na Kondracką Przełęcz spotkaliśmy niedźwiedzia. Póki był daleko stanowił atrakcję – robiliśmy zdjęcia i spokojnie szliśmy dalej, ale w pewnym momencie misiu zaczął przemieszczać się w kierunku szlaku. Iza bała się chyba najbardziej i jak całą drogę obstawiała tyły, tak teraz poleciała daleko do przodu w obawie przed miśkiem. Szliśmy dalej z niepokojem spoglądając w jego stronę, a Radek po drodze pouczał nas, jak należy się zachowywać w razie bliskiego spotkania z niedźwiedziem („jak uciekacie to do dołu, bo niedźwiedź ma krótkie łapy i pada na ryj przy zejściach”), ale jak się okazało akurat ten całkiem nieźle radził sobie ze schodzeniem z górki, bo ciągle przemieszczał się w naszym kierunku. Kiedy zniknął w kosodrzewinie, było już oczywiste, że zaraz pojawi się na nowo i przetnie szlak – przez chwilę nie widzieliśmy go, ale za to słyszeliśmy pomruki, wskazujące na to, że misiu miałby ochotę na jakiś obiad ;). Iza była już daleko, ja i Radek szliśmy na przedzie, a Ola z Norbertem zostawali parę metrów za nami i to właśnie na ich wysokości niedźwiedź miał wyłonić się z kosodrzewiny i przeciąć szlak. Stanęliśmy i serca podskoczyły nam do gardeł. Ola i Norbert zgodnie z zaleceniami Radka powoli szli do przodu, a
niedźwiedź przeciął drogę jakieś 3 metry za ich plecami! Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, kiedy okazało się, że nie jest zainteresowany daniami mięsnymi i poszedł dalej szukać jagód.
Na Giewoncie byłam dokładnie 7 lat temu i daję słowo – wtedy te skały nie były jeszcze aż tak wyślizgane jak teraz! Ludzie dosłownie zadeptali tą górę i kamienie, po których się nań wspinaliśmy były tak wypolerowane, że pomimo małej wysokości wchodzenie nie należało do przyjemności. Po nasyceniu się pięknymi widokami, ruszyliśmy na podbój dwutysięczników, czyli właśnie Czerwonych Wierchów. Magiczna cyfrę „2000 m.n.p.m.” przekroczyłam na Kondrackiej Kopie, dalej weszliśmy jeszcze na Małołączniak i stamtąd niestety musieliśmy się wycofać, zostawiając resztę Wierchów na dzień następny. Widoki były przewspaniałe!
Tego dania miała się odbyć pierwsza msza chatkowa (normalnie były w kościele). Podczas obiadu Aga S. Założyła się z Ojcem Pawłem, że ten nie zdobędzie się na 1,5-godzinne kazanie. Koleżanka przegrałaby paczkę Snicersów, gdyby nie to, że we mszy uczestniczyli również nasi gazdowie i to chyba przez wzgląd na ich obecność kazanie trwała chyba „tylko” ponad pół godziny. Na późniejszych mszach okazało się, że Padre jednak jak chce to potrafi zaserwować godzinne kazanie właściwe oraz piętnastominutowy wstęp i zakończenie mszy. Co ciekawe długość homilii przekładała się również na jakość i przynajmniej w moim odczuciu nudno wcale nie było i zdecydowanie wolałam msze chatkowe od ogólne.

Sobota, 1 września 2007
Trasa: Czerwone Wierchy – ciąg dalszy, tym razem od drugiej strony.
Towarzysze drogi: Ola, Radek, Bazyl, Bartek
Tego dnia niestety zabrakło już ładnej pogody i cały dzień szliśmy w deszczu, lodowatym wietrze, mgle... – możnaby to nazwać spacerem w chmurach. Co prawda nic nie widzieliśmy, było mokro i zimno, ale dzięki temu całe Czerwone Wierchy przeszliśmy w 6,5 godziny, gorąca herbata i czekolada na Przełęczy Kondratowej smakowała jak nigdy, a moje bajki o znikaniu ludzi na Czerwonych brzmiały trochę bardziej wiarygodnie ;) Co do widoków to trzeba było wierzyć Radkowi na słowo i oglądać je oczami duszy, bo przez chmurę na dobrą sprawę widzieliśmy tylko to, co mamy pod nogami („ – Tam powinniśmy widzieć Krzesanicę, na którą zaraz wejdziemy, tam jest wielka przepaść...”; „ – Tak Radku, wierzymy ci na słowo :)”)

Niedziela, 2 września 2007
W niedziele zgodnie z obozową tradycją w góry się nie wychodzi, a dzień ten wypełniły mecze koszykówki oraz Bieg Otrzęsinowy. Ta druga część dnia była szczególnie ciekawa – bawiłam się na Biegu doskonale, a jedyną jego wadą było to, że trwał tak długo, że w chatach, które odwiedzaliśmy na końcu już nie miało się na nic ochoty.

Poniedziałek, 3 września 2007
Trasa: Dolina Chochołowska, Grześ, Rakoń, Wołowiec, Łopata, Jarząbczy Wierch, Kończysty Wierch.
Załoga: Kasia P., Paweł QQ, Iza
Trasa była przewidziana na jakieś 14 godzin, więc wyjechaliśmy na nią już o 5:15 (dzięki uprzejmości Ojca, który to też wstał o tejże dzikiej porze, aby nas podwieźć na szlak). Udało nam się przemierzyć tą traskę w 9,5 godz! Początkowo (w drodze na Grzesia) padał deszcz i szliśmy w chmurze, ale potem pogoda zmieniła się diametralnie i nawet momentami wychodziło słońce. Ze szczytów widzieliśmy słowacką część Tatr, która to zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Kiedy stałam dokładnie na szczycie Kończystego Wierchu otrzymałam smsa z wiadomością, że już nie jestem bezdomna, bo przyznano mi akademik i to ten, który chciałam. Wracając przez Dolinę Chochołowską spotkaliśmy żmiję zygzakowatą, która bezczelnie wylegiwała się na słoneczku (akurat wtedy schowało się za chmurami, ale innego wytłumaczenia dlaczego leżała tak, a nie inaczej nie widzę ;))
Wieczorem urządziliśmy ognisko z D.A. Horeb, po którym zaczął padać deszcz. I tenże deszcz padał do końca obozu...

Wtorek, 4 września 2007
Kiedy dzień wcześniej niezawodna prognoza pogody mojej mamy zapowiadała deszcze na ten dzień, od razu pobiegłam do drzwi kuchni i wpisałam się na wachtę – odsłużyć i tak trzeba, ale lepiej spędzić cały dzień w kuchni kiedy pada deszcz, niż kiedy wszyscy hasają po górkach, a ty jak ten męczennik... mniejsza o to ;) Na wachcie byłam razem z małżeństwem O. – Martą i Pawłem oraz Izą. Wstałam o 5 rano aby robić kanapki na śniadanie, a koło 9 weszła Agnieszka z tekstem: „mogliście wstać o 7, bo i tak prawie nikt na trasę nie poszedł” – ale ból! Naszym zadaniem było zrobienie spaghetti, ale... nie było nawet makaronu! Tak więc najpierw trzeba było oblecieć wszystkie sklepy w Białym Dunajcu w poszukiwaniu mięsa i innych potrzebnych produktów – zajęłoby nam to pewnie ładnych parę godzin, ale na szczęście Paweł i Marta byli szczęśliwymi posiadaczami samochodu i tylko dzięki temu zdążyliśmy z obiadem na czas. Niestety zlecono nam kupienie za mało wszystkiego i jedzenie wyszło dobre, ale stanowczo za mało. Po wachcie stwierdziłam, że chyba wolę być nauczycielką, niż stać na zmywaku w jakiejś Irlandii ;)
Tego dnia miała być „Żakariada”, ale ominęła nas ta impreza, bo Padre chyba nie pogodził się z utratą paczki snicersów i msza chatkowa troszeczkę się przedłużyła... Ale wieczór i tak, jak zawsze, spędziliśmy bardzo miło :)

Środa, 5 września 2007
Prognozy pogody zapowiadały kolejne dni deszczy, więc pojawiło się pytanie: „co z tym fantem zrobić?”. Większość postanowiła zostać w chacie, a ja stwierdziłam, że jest jedno takie miejsce, gdzie pomimo deszczu i tak będzie można podziwiać uroki rzeźby skalnej: jaskinie! Pomysł podrzuciłam Kasi P. i rano wraz z nią i Pawłem QQ ruszyliśmy na podbój jaskiń. Szliśmy Doliną Kościeliską, a chmury nieprzerwanie obsypywały śniegiem nasze głowy – śnieg był nawet w Zakopanem! Najpierw ja i Paweł wspięliśmy się po lodowatych łańcuchach i ośnieżonych kamieniach do Jaskini Raptawickiej, a potem, już we trójkę, poszliśmy błądzić po korytarzach Jaskini Mylnej. W jaskiniach było strasznie zimno i mokro – woda kapała z sufitu, szkliła się na ścianach oraz zalegała pod stopami – często brodziliśmy po kostki w wodzie. Jakoże wchodząc już byliśmy mokrzy (od deszczu i śniegu na przemian), nie sprawiało wielkiej różnicy kiedy trzeba było przeciskać się gdzieś, pełzając na czworaka w wodzie po kostki. W Mylnej siedzieliśmy długo, ponieważ staraliśmy się schodzić jak najwięcej bocznych korytarzy. W jednej z ostatnich komór zapaliliśmy świeczki i na jednym z kamieni zrobiliśmy sobie drugie śniadanko. Co prawda kanapki były mokre, ale świeczki przyczyniły się do stworzenia wspaniałej atmosfery i pomimo iż trzęsłam się z zimna, bardzo miło wspominam to jaskiniowe posiedzenie. Nieco później urządziliśmy sobie jeszcze jedno długie posiedzenie, ale to już w schronisku na Hali Ornak.
Ciągle padało. Biały Dunajec zamienił się ze spokojnej w rwącą rzeką, ogłoszono II stopień zagrożenia lawinowego, a w naszej chacie zapanowała jakaś epidemia przeziębienia i grypy. Z tego właśnie powodu hitem podczas kolacji były grzanki z czosnkiem i tylko nieliczni planowali wyjście w góry na dzień następny (większość szlaków była niedostępna właśnie przez zagrożenie lawinami)

Czwartek, 6 września 2007
I ja też na trasę żadną nie poszłam, bo mnie również dopadł katar, wszystko było mokre i miałam chwilowo dość moknięcia. Ranek zajęło mi dbanie o to, aby wachta nie przygotowała obiadu (czyli gra w remika z Pawłem QQ i Pawłem M.), potem jeszcze inne gry, zamęczanie Magdy, studentki psychologii i współlokatorki zarazem, rozmowami dotyczącymi tematu jej studiów i nicnierobienie – to był jedyny taki dziwny dzień.
Po południu udaliśmy się wszyscy do Zakopanego na Festiwal Piosenki Wszelakiej. Duszpasterstwa powymyślały prześmieszne piosenki, połączone z równie pocieszną choreografią, a całość imprezy uświetniały „chóry anielskie” w zabawny sposób zapowiadające kolejnych wykonawców. Konkurs wygrała Góra Św. Anny, a Redemptorowi udało się zając zaszczytne III miejsce śpiewając „gdzie skarb twój, tam serce twoje...” Pomimo mojego małego sabotażu, wachta i tak przygotowała na festiwal łazanki lepsze niż inne duszpasterstwa ;)

Piątek, 7 września 2007
Planowałam iść z Kasią P. do Doliny Pięciu Stawów, ale rano po otworzeniu oczu zobaczyłam strugi deszczu, więc plany trochę się zmieniły...Zdobyłam za to dwa super-extra wysokie szczyty: Nosal i Krupówki :D Inni wielcy zdobywcy to: Paweł M., Paweł QQ, Łukasz, Papaj, Norbert, Wojtek, Marysia, Ola, Basia, Kasia P. Główną atrakcją tego dnia była „Najstarsza góralska chata”. Tabliczka informowała, że można ją zwiedzać, więc weszliśmy i spotkaliśmy jakąś gaździnę (najstarsza góralska kobieta?), która wyciągnęła rękę po opłatę. Kiedy zaczęliśmy się targować o cenę, kazała nam „iść w pieruny” i uraczyła góralską wiązanką (połowy nie rozumieliśmy) :D W Zakopanym zatrzymaliśmy się na ciastkach „W Podwórku”, a potem z Pawłem QQ i Kasią P. zwiedziliśmy stary kościółek i cmentarzyk, na którym leżą m.in. Witkacy, Kornel Makuszyński, sławni taternicy... Dzień był bardzo szary, ciągle utrzymywała się mżawka i to wszystko stwarzało świetną, ponurą atmosferę, która dodawała cmentarzowi uroku.

Sobota, 8 września 2007
Cel: Dolina Suchej Wody i Czarny Staw Gąsienicowy.
Ekipa: Paweł M., Łukasz, Paweł QQ, Basia, Ola, Asia.
Co prawda tego dnia stał się cud i przestał padać deszcz, ale i tak brodziliśmy w wodzie, bo droga przez Dolinę zamieniła się miejscami w uroczy potoczek (Łukasz przerobił nazwę na: Dolina Wielkiej Wody). W schronisku spotkaliśmy ekipę śmiałków z naszego D.A. (Krzysiek Z., Aga, Paweł O., Wojtek), którzy byli na Kasprowym Wierchu i próbowali zdobyć Czerwone Wierchy, co okazało się niemożliwe przez śnieg.
Wyprawę zakończyły ciastka „W Podwórku” i starcie z bardzo zautomatyzowaną pocztą... ;)

Niedziela, 9 września 2007
Były mecze siatkówki i piłki nożnej, ale jako że czułam deficyt snu (codziennie spałam ok. 5 godzin), a zdrowie szwankowało, zostałam w chacie. Popołudnie już nie było takie leniwe, bo to Dzień Otwartych Chałup – wraz z Magdą, Kasią, Olą i Marysią poszłyśmy spróbować „Płonącego Dominikanina” w D.A. Dominik i do Maciejówki, gdzie można było zrobić odlew dłoni z gipsu.

Poniedziałek, 10 września 2007
Trasa: Tomanowa Dolina, Tomanowa Przełęcz, Przełęcz Chuda, Ciemniak
Ludzie: Krzysiek Z., Paweł QQ, Magda, Kasia, Paweł O., Aga
Dolina Tomanowa pomimo deszczu była bardzo ładna, a na Tomanową przełęcz trzeba było przedzierać się przez kosodrzewinę. W środku dnia rozpogodziło się i mogliśmy oglądać przepiękne widoki. Kiedy wchodziliśmy na Ciemniak przestało być tak przyjemnie – śnieg padający i zalegający, mroźny wiatr, mgła... Inną atrakcją były kozice :) Na szczycie spotkaliśmy Pawła M., Łukasza, Wojtka i Basię, którzy mimo śniegu zdobywali Czerwone Wierchy. Po śniegu wchodzi się wcale nie najgorzej zwłaszcza, jeśli ktoś już wcześniej szedł i można iść po śladach, ale schodzenie to makabra – śnieg jest tak śliski, że co chwila ktoś upadał (ja ze śniegiem dałam sobie radę, ale niżej było takie fajne, śliskie błotko... ;))

Wtorek, 11 września 2007
Ostatniego dnia wybrałam się z Kasią P. do Doliny Pięciu Stawów przez Morskie Oko i Świstówkę, a powrót przez Dolinę Roztoki. W schronisku nad Morskim Okiem spotkałyśmy ekipę z D.A. Przystań. Mieli problem z podjęciem decyzji, gdzie pójść, więc zaadoptowaliśmy jednego z członków – Tomka, który wcześniej trzymał się z Redemptorem, a teraz chciał iść do Doliny Pięciu Stawów, ale większość jego towarzystwa wolała posiedzenie w schronisku. Oczywiście jak zawsze padał deszcz, ale parę razy chmury się rozstąpiły i mogłyśmy spojrzeć z łezką w oku na szczyty, które planowałyśmy zdobywać, ale pogoda pokrzyżowała nasze obozowe plany (Rysy, Orla Perć, Szpiglas...). Był już niedźwiedź, żmija, kozice... Teraz spotkałyśmy świstaki :)
To ostatni dzień, wiec była też i ostatnia msza chatkowa – tutaj chyba Padre pobił rekord :) Była też i agapa – cała noc przy pysznych lodach, cieście, wpisywanie się do śpiewników, oglądanie zdjęć, wyprawa kilku wariatów na zdobywanie flag, pakowanie się, ostatnie rozmowy, pożegnania... Pomimo iż pogoda była jaka była, nie udało mi się przez nią zrealizować ambitnych planów, wyjeżdżając zakręciła mi się łezka w oku i naprawdę żałowałam, że to już koniec. Niesamowici ludzie, atmosfera, góry, płynąca zewsząd radość i dobro... – było po prostu pięknie! Strasznie cieszę się, że pojechałam na Biały Dunajec i mam nadzieję, że uda mi się tam wrócić.
Dziękuję wszystkim. Za to, że byliście.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Widoki w Tatrach Zachodnich były ekspresowe,
czekolada ;) po jaskiniach rozgrzewająca,
kawa w Morskim Oku z Alpen Gold z orzechami laskowymi pyszna,
A świstaki siedzą i zawijające sreberka... po naszych czekoladach?

a może w przyszłym roku Grań Tatr Zachodnich? Grześ- Przełęcz Liliowe? kołuj ciepły śpiwór, sprzęcior .Ja spróbuję dorwać puch kaczy z pierzyny babciowej, by zrobić śpiwór puchowy :P

Anonimowy pisze...

Fajny komentarz! :) Za rok górki na pewno będą i mam nadzieję, że właśnie Tatry (bo się zakochałam!) a o formie to się jeszcze pomysli ;P

Anonimowy pisze...

Z notatek prowadzonych na bieżąco podczas obozu...

[...]

3.09. (poniedziałek)
Pobudka o 4.30. Wczoraj zrobiliśmy kanapki. Byłem w kuchni pierwszy, więc zrobiłem herbatę. Po chwili przyszedł Bartek [miał tego dnia wachtę - wyjaśnienie autora ;-)]. Tuż po 5.15 pojechaliśmy z ojcem Pawłem samochodem (ja, Kasia P......., Alina i Iza). Przed 6 byliśmy na Siwej Polanie. Szybki marsz przez Dol. Chochołowską (z Aliną - 1 h 12 min do schroniska) [wg czasówek z mapy "Tatry" 1: 27 000 wydawnictwa ExpressMap z 2006 r. dojście z parkingu na Siwej Polanie do schroniska zajmuje 2 h 10 minut...]. Śniadanie w kuchni turystycznej i wymarsz żółtym szlakiem na Grzesia. W drodze zaczyna padać deszcz. Szczyt Grzesia osiągamy w deszczu, mgle i wietrze. Idziemy grzbietem dalej. Na korzeniach kosówki Alina wywinęła orła. Doszliśmy pod Wołowiec, na przełęcz, gdzie zjedliśmy czekoladę i wypiliśmy herbatę. Potem na szczyt. [...] Czerwonym szlakiem dotarliśmy do Kończystego Wierchu, skąd na Trzydniowiański i do Dol. Chochołowskiej. Musieliśmy zdążyć na 17 do chaty. Nasza trasa trwała 9 h 33 min. Zdążyliśmy na PKS 15.50 (spóźniony ponad 10 min). [...]

[...]

5.09. (środa)
Idę z Kasią P....... i Aliną do jaskiń w Kościeliskiej. Od poniedziałku wieczór nieprzerwanie pada deszcz. W Zakopanem zaczyna padać deszcz ze śniegiem, a potem śnieg! Kościeliska w śniegu. Z Aliną idę do Jaskini Raptawickiej. Kamienie na ścieżce przysypane śniegiem. Na samym podejściu po łańcuchach zacina ostro (łańcuchy oblepione mokrym śniegiem). Potem idziemy do Mylnej, gdzie ma czekać Kasia. Stoi ona jednak w wejściu do Obłazkowej Jamy. Penetrujemy tą jaskinię (pająki), a potem idziemy do Mylnej. Mokro. Przy odgałęzieniu na Chóry (już po ich penetracji) [...] orientuje się, że zgubiłem mapę, którą miałem w kieszeni. Idę po nią i znajduję ją w korytarzu wejściowym. W Mylnej w wielu miejscach woda po kostki i mini-wodospady, strumyczki na ścianach. Przy odgałęzieniu w Białą Ulicę jemy śniadanie. Świeczki. Penetrujemy Białą Ulicę (ale nie całą, bo ślisko) i idziemy w stronę wyjścia. Potem do schroniska na hali Ornak. Ja i Alina jesteśmy przemoczeni (buty i kurtka). Jemy i siedzimy długo w schronisku. Powrót do Kir.

7.09. (piątek)
Pobudka. Zwiał nam PKS do Jaszczurówki, ale Paweł [M.] załatwił busa (za 3 zł). Przeszliśmy przez Dol. Olczyską. Na Olczyskiej Polanie zrobiliśmy w szałasie postój. Potem na Nosal, z którego i tak było widać okoliczne drzewa (w chwilach przejaśnienia - dolną stację kolejki na Kasprowy). Zejście na dół do Zakopanego (nieudane zwiedzanie chaty "Tea"). Wizyta w "podwórku" (1. na tym obozie). Powrót do chaty. Msza. Jutro idę nad Cz.[arny] St.[aw] Gąsienicowy.

8.09. (sobota)
Pobudka. Do Zakopanego przyjechaliśmy spóźnionym busem z 8.38. O 9.35 mieliśmy PKS do Brzezin. O 10.08 rozpoczęliśmy wędrówkę czarnym szlakiem Doliną Suchej Wody. Oczywiście ja z Aliną z przodu. Nie padało, ale było mokro i miejscami szlakiem płynęły strumyczki, a w jednym miejscu regularny strumień po kostki. Do "Murowańca" dotarłem z Aliną przed 12 (przebycie tej trasy zajęło nam ok 1 h 35 min). Gdy nadeszła reszta 7-osobowej ekipy, weszliśmy do schroniska. Znaleźliśmy jakoś wolny stolik i zjedliśmy posiłek, przedtem zaś - o 12 - odmówiliśmy Anioł Pański. W trakcie jedzenia zjawiła się ekipa Krzyśka Z...... (razem z nim 4 osoby). Mieli iść z Kuźnic przez Kasprowy na Czerwone Wierchy, ale dotarli tylko na Kasprowy (dalej nie mogli odnaleźć zasypanego przez śnieg szlaku). My poszliśmy nad Cz. St. Gąsienicowy, tam parę fotek, czekolada i z powrotem. Na Przełęczy między Kopami spotkaliśmy znowu czwórkę Krzyśka i razem zeszliśmy do Kuźnic. Stamtąd busem na dół do Zakopanego. Część wysiadła na Krupówkach, część pojechała do dworca. [...] W Białym byliśmy przed 16.30.

[...]

10.09. (poniedziałek)
Pobudka o 6 rano. [...] Mieliśmy jechać PKS-em 7.08. [...] PKS przyjechał wypełniony, a na przystanku byłó mnóstwo uczniów jadących do Zakopanego. W rezultacie kierowca zamknął nam drzwi przed nosem i pojechał. Trzeba było czekać na kolejny środek transportu. Wreszcie doczekaliśmy się kolejnego PKS. Oczywiście jechaliśmy w ścisku na stojąco. W grupie Krzyśka było 7 osób [...]. Po dojeździe do Kir busem ruszyliśmy do schroniska, w którym było jedzonko, a potem rozpoczęliśmy wędrówkę przez Dolinę Tomanową. Początkowo szlak "płynął". Mokrym epizodem było przedzieranie się przez kosówkę. Na przełęcz dotarłem pierwszy i nikogo tam nie zastałem. Było zimno i wiał tam wiatr. Po czekoladzie i herbacie zeszliśmy z powrotem na dół i rozpoczęliśmy podejście pod Chudą Przełączkę. Miałem już przemoczone w kosówce buty. Od ok. 1700 m n.p.m. leżał mokry śnieg (choć np. poniżej - w Czerwonym Żlebie - też trzeba było przechodzić śniegowy jęzor). Na Chudej Przełączce posiłek i narada co dalej. Zdecydowaliśmy się iść tylko na Ciemniak i wracać na dół. Początkowy odcinek był suchy, potem szliśmy w śniegu. Niedaleko szczytu zaczęła psuć się widoczność, a gdy go osiągnęliśmy, zawiało drobnym śniegiem (widocznośc spadła do ok. 30-40 m). Przy szczytowym słupku granicznym spotkaliśmy grupę Pawła M....... [...], która jechała z nami rano PKS-em i busem (wysiedli w Małej Łące). Przeszli Czerwone. Zaczęli schodzić, a my jeszcze dojadaliśmy czekoladę i chwilę rozmawialiśmy. Potem zejście. Ja z Aliną wysunęliśmy się na czoło i dogoniliśmy grupę Pawła przy Piecu. Reszta naszych dotarła z małym opóźnieniem i po postoju kontynuowaliśmy zejście (grupa Pawła nadal odpoczywała). Po zejściu dotarliśmy do Kir i busem do Zakopanego. Krzysiek, Magda i Kasia wysiedli przy Krupówkach, a my przy Alejach 3-go Maja licząc na to, że zdążymy na PKS 16.35. Niestety nie przyjechał i kwitnęliśmy na przystanku. W końcu podjechał bus, którym dotarliśmy do Białego. [...]

Anonimowy pisze...

3.09. och, musiałeś wspomnieć o tym nieprofesionalnym upadku (nabiłam sobie sporego siniaka, a wszystko przez te śliskie korzenie... :P) Ale przypominam, że parę dni wcześniej, schodząc z Małołączniaka, zaprezentowałam iście profesjonalny upadek, bo wyglądał jak celowy i w pełni kontrolowany zjazd (potem proszono mnie, abym to powtórzyła w celach szkoleniowych ;))

5.09. dobrze, że napomknąłeś o tych paskudnych, wielkich pająkach :-O Chóry, Biała Ulica... skąd wziąłeś te nazwy? Masz jakiś plan tej jaskini?

8.38, 9.35 , 10.08, 1 h 35 min, 16.30 ... jak Ty te wszystkie godziny... Szacuneczek!

10.09. Niedaleko szczytu zaczęła psuć się widoczność, a gdy go osiągnęliśmy, zawiało drobnym śniegiem (widocznośc spadła do ok. 30-40 m) dobrze, że o tym wspomniałeś, bo to był moment, kiedy mogliśmy poczuć się jak zdobywcy K2 (przynajmniej ja miałam takie skojarzenia ;))

Dziękuję, za obszerny i szczegółowy komentarz, będący świetnym uzupełnieniem :)

Anonimowy pisze...

Odnośnie "orła" 3.09 - ja tylko przytoczyłem swoje notatki :-))))

Co do nazw topograficznych związanych z Jaskinią Mylną - w przewodniku "Tatry" Józefa Nyki, z którego często korzystają turystyczni, jest uproszczony plan tejże jaskini z podanymi nazwami.
A te pająki w Obłazkowej Jamie wcale nie były takie ogromne :D

Jako że kocham szczegóły, starałem się odnotowywać godziny odjazdu autobusów/busów, czas trwania marszu, godzinę dotarcia do chaty itd. ;-)

Moje najmocniejsze wrażenie ze szczytu Ciemniaka 10.09? Coś jakby mróz kłujący policzki (efekt zacinającego śniegu czy też wiejącego wiatru).

Anonimowy pisze...

... no, ale jak schodziliśmy z Ciemniaka wrzuciliśmy takie fajne tempo, jak tylko skończył się śnieg, że można się było trochę rozgrzać ;) Ale na prawdę - tamto zejście bardzo mi się podobało :D I jeszcze na samym Ciemniaku - to było niesamowite jak biel śniegu i biel chmury zlały się w jedność! Poczułam się tam jak w jakiejś magicznej krainie Królowej Śniegu albo czymś podobnym :)