piątek, 16 listopada 2007

Kotlina Kłodzka (w-f)


Pociąg zawiózł nas – 16 leserów, nazwanych szumnie Grupą ETA – do Kłodzka, gdzie mieliśmy się przesiąść do autobusu zmierzającego w kierunku Lewina Kłodzkiego. W Kłodzku lało jak z cebra, więc zapowiadało się fatalnie! Mimo deszczu kolejny już raz stwierdziłam, że jest to śliczne miasto (a zwłaszcza „mój” Most Karola ;)) Jadąc dalej deszcz zamieniał się w śnieg i wszyscy z niepokojem patrzyli w szyby autobusu, a świadomość, że zaraz z niego wysiądziemy i trzeba będzie iść jakoś nie nastrajała nikogo optymistycznie...I tutaj pogoda pozytywnie nas zaskoczyła – ledwie weszliśmy na szlak przestało padać! Oczywiście nie oznacza to, że było całkiem sucho, bo na ścieżkach był na przemian mokry śnieg i błoto, ale przynajmniej nic się na głowę nie lało. Wódz (czyli mistrz Yoda ze swoimi „kijkami mocy”) poprowadził nas zielonym szlakiem przez Kolin i Skałki Łężyckie do Pasterki, gdzie mieliśmy zaplanowane noclegi (w DW „Szczelinka”). Po drodze mijaliśmy też Fort Karola, skąd pięknie było widać góry Sowie i Stołowe. Kiedy doszliśmy do Szczelińca robiło się już ciemno, więc uczestnicy jakoś nie palili się aby iść przez szczyt (jakby było jasno pewnie też by nie poszli, ale to inna sprawa) zapaliliśmy zatem latarki i przeszliśmy drogą dookoła. Pod koniec szliśmy asfaltem, na którym woda za dnia pozostawiona przez opady zaczęła zamarzać, więc trzeba było zachować szczególną uwagę.Chyba wszystkich zdenerwowało to, że w Pasterce nie było ani kreseczki zasięgu żadnej sieci. Jedynym miejscem w całej wsi, gdzie można było złapać zasięg była taka jedna górka – w naszych nowoczesnych głowach pojawiało się pytanie: „jak ci ludzie tam żyją?”. Jeszcze wcześniej, przechodząc przez Karłowice, stanęliśmy przed jedynym w wiosce sklepem, który był otwarty tylko do 13, a i że miał monopol we wsi to i ceny były monopolowe – i znów pytanie: „jak mieszkańcy sobie radzą?”.Sobota, 10 listopada 2007 zaczęła się całkiem przyjemnie. Po nocy był twardy śnieg i dzięki niemu nie było błota (pojawiło się dopiero później, gdy śnieg zaczynał topnieć). Szliśmy do Czech najpierw szlakiem niebieskim, potem ten połączył się z żółtym i nim weszliśmy na Korunę. Koruna to taka czeska wersja naszego Szczelińca – skałki były bardzo ładne i chętnie wróciłabym tam latem, kiedy nie będą takie śliskie jak teraz i można będzie trochę po tym połazić. Ale i tak Szczeliniec ładniejszy. Znów była ładna widoczność i mogliśmy patrzeć na Góry Stołowe. Dalej szliśmy do Slavnego przez Broumovskie Stieny, które też bardzo mi się podobały, jednakże pokryte lodem, śniegiem, błotem były niebezpieczne i hasłem dnia było: „uważaj, bo ślisko!”. W Slavnem posiedzieliśmy godzinkę w knajpie i wróciliśmy do Polski niebieskim szlakiem (oczywiście do Pasterki doszliśmy znów po zmroku, ale teraz dnie są już bardzo krótkie, więc to nic szczególnego).W niedzielę trzeba było się jakoś z tego „końca świata” (tj. Pasterki) wydostać, więc plan był aby iść do Kudowy, skąd kursują PKSy do Wrocławia. W Dzień Niepodległości przywitała nas niesamowita ślizgawka na drodze i śnieżna zawierucha. Śnieg padał tego dnia nieprzerwanie od rana do wieczora, a my szliśmy w nim zielonym szlakiem do Błędnych Skał. Mistrz Yoda przeszedł z nami tylko kawałek, a potem powiedział jak dojść do Kudowy i zostawił na szlaku. Byłam szczęśliwą posiadaczką jedynej porządnej mapy w grupie (nota bene od Pawła pożyczonej), więc przejęłam dowodzenie. Pilnowanie szlaku było rzeczą istotną, bo niejednokrotnie kazał rezygnować z ładnej drogi na rzecz jakichś niewidocznych w śniegu ścieżynek, oznaczenia były słabo widoczne przez wiejący w oczy śnieg, ale udało mi się dobrze doprowadzić ludzi do Błędnych Skał. Tam stanęliśmy przed wyborem: iść przez nie czy ominąć? Oczywiście grupa chórem krzyknęła: „ominąć!” – ja bym poszła, ale że już tam kiedyś byłam, nie stanowiło to dla mnie sprawy priorytetowej i dostosowałam się. Kiedy obeszliśmy Skały, pojawił się kolejny wybór: szlak zielony czy czerwony? Oba były takiej samej długości, ale pierwszy szedł cały czas lasem, a drugi przez jakieś maleńkie wioski. Tutaj nastąpił podział, bo połowa uznała, że we wsi pewnie będzie jakiś przystanek (nie dość, że to jakieś dziury to jeszcze był 11 listopada – naiwni, którzy myśleli, że cos ich zawiezie do Kudowy!). Ja poszłam w sześcioosobowej grupie szlakiem czerwonym, narzuciłam swoje tempo i w Kudowie wylądowaliśmy o takiej godzinie, że nie dość, że zdążyliśmy na wcześniejszy autobus, to jeszcze ludzie mieli okazję zrobić zakupy.I tak oto właśnie zakończyłam I semestr w-fu.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

"... swoim tempem ..." czytaj ekipa pozamiatała językami szklak ;)

Anonimowy pisze...

Oj tam nikt nie narzekał ;P