sobota, 8 grudnia 2007

Pierwszy Wrocławski Nocny Rajd na Orientację

Zacznijmy od małego wprowadzenia dla niewtajemniczonych. Pierwszy Wrocławski Nocny Rajd na Orientację (7-8 grudnia 2007) – sama nazwa już mówi prawie wszystko, a dodam jeszcze, że podstawową zasadą podczas Rajdu jest to, iż w limicie czasowym 12 godzin należy przejść około 40 km zdobywając przy tym wszystkie Punkty Kontrolne.Skład naszej drużyny wydawał się nie do pokonania:Paweł i ja – w górach najlepsi z najlepszych ;)Artur (Dobo) i Radek – przeszli „Setkę z hakiem” (rajd podobny do tego, ale dwa razy dłuższy, czyli prawdziwi wyjadacze)Artur (Archie) i Papaj – hmm.. wyglądali solidnie ;)W bazie na pl. Dominikańskim ja i Paweł byliśmy pierwsi. Następny doszedł Radek (z góry było ustalone, że idzie w naszym teamie), a potem przychodzili ludzie, zupełnie dla nas obcy – ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że redemptorowe znajomki były w mniejszości. Zwerbowaliśmy do zespołu jeszcze Arturów oraz Papaja i mieliśmy komplet (a nawet nadwyżkę, bo drużyny miały być 5-osobowe, ale w praktyce były różne konfiguracje).Dopiero na przystanku autobusowym dowiedzieliśmy się, dokąd nas wywiozą: celem była DŁUGOŁĘKA. Ucieszyłam się, kiedy Paweł powiedział, że to bliziutko Wrocławia – myślałam, że naszym zadaniem będzie po prostu wrócić do miasta, ale później okazało się, że z celem trafiłam, ale wcale nie było tak prosto, bo przegonili nas ładnie po tych okolicach Wrocławia...Punkt wyjścia to dworzec PKP w Długołęce. Dopiero tam dostaliśmy mapy z wyznaczoną trasą i topografią terenu. Organizatorzy (Sajmon i Maciek) obwieścili, że nasza załoga wyrusza jako pierwsza (wypuszczali grupy w parominutowych odstępach).O 21:00 wyszliśmy z uśmiechami, a momentami nawet śpiewem na ustach we właściwym, jeszcze wtedy, kierunku. Szliśmy sobie radośnie bacząc na drogę, momentami nawet biegliśmy – to kiedy widzieliśmy zbliżające się światła latarek – i nagle na pewnym skrzyżowaniu: „yyy czemu oni idą w przeciwnym kierunku?!” Okazało się, że raz się zagapiliśmy, nie zakręciliśmy w odpowiednim miejscu i teraz wyprzedza nas parę zespołów. To był pierwszy moment, w którym przez to, że zaczęliśmy się ścigać z drużynami za nami (pogasiliśmy latarki, aby nas nie było widać i biegliśmy), przeoczyliśmy właściwą drogę. W pierwszym Punkcie Kontrolnym (Bielawa) spotkaliśmy się z V grupą (Bober Junior & company). I zaczął się wyścig, który później towarzyszył nam do końca. Lecieliśmy na łeb na szyję i... znów się zgubiliśmy. Szefem miał być Paweł, ale błądząc gdzieś między pierwszym a drugim Punktem Kontrolnym, narodził się mały spór ideologiczny: formalizm Pawła (czyli: idźmy wyznaczoną drogą!) contra kombinatorstwo Archiego (szukamy skrótów gdzie się da!). Na tym odcinku wygrała ta druga koncepcja i tym oto sposobem biegaliśmy po jakichś zaoranych polach, tonąc po kostki w błotnistej ziemi. Wydawało nam się, że idziemy dobrze, a tu nagle: fabryka. I pytanie: kurna, gdzie my jesteśmy?! Okazało się, że wyszliśmy nieopodal wsi Kamień, w której byliśmy, nota bene, zmierzając do pierwszego Punktu Kontrolnego. Teraz znów zwyciężyło cwaniactwo i myśl: „idźmy na przełaj!”, bo wracanie się i szukanie właściwej drogi wydawało się w tym momencie bez sensu. W oddali widzieliśmy czerwone światła na jakiejś wieży i ubzduraliśmy sobie, że to jest nasz cel, a przynajmniej, że jak tam dojdziemy, będziemy już blisko drugiego PK. Szliśmy przez pola, dookoła piękna, gwieździsta noc i cisza, przerwana nagle hukiem długiego pociągu towarowego mknącego gdzieś miedzy polami – nie wiem, jak inni, ale na mnie ta atmosfera zrobiła duże wrażenie. W pewnym momencie Papaj odebrał telefon od Sajmona. Z rozmowy wywnioskował, że już wszystkie grupy poza naszą zaliczyły 2 PK, a my wleczemy się gdzieś na szarym końcu i w Punkcie czekają już tylko na nas. Przez moment przestało nam na czymkolwiek zależeć. Świadomość, że nie mamy już na nic szans sprawiła, że atmosfera w grupie stała się naprawdę zabawowa czyli taka, jaka powinna być od samego początku (konkretnie chodziło o brak pojęcia „wyścig”). Doszliśmy do światła, które, jak pisałam wcześniej, ciągle migotało gdzieś w oddali. Już mieliśmy się cieszyć, gdy... zobaczyliśmy dworzec PKP w Długołęce!!! Świadomość, że wróciliśmy się do punktu wyjścia była podła, ale mimo to postanowiliśmy zawalczyć i postarać się jakoś podgonić, abyśmy nie byli chociaż ostatni. Wyznaczyliśmy najprostszą drogę (tym razem po asfalcie) do 2 PK ( i po prostu szliśmy. I doszliśmy. Oto dotarliśmy do 2 PK i co? I Sajmon mówi nam, że jesteśmy dopiero trzecim zespołem w tym punkcie! Na prowadzeniu (wyprzedzali nas o godzinę) był oczywiście Bober Senior i spółka – to akurat było do przewidzenia, bo wszyscy mówili, że „Bober jest uczniem Chucka Norrisa”, że jest nieśmiertelny, że będzie biegł całą drogę... – coś w tym musiało być ;)). Zaraz po nas w PK zjawił się Bober Junior i jego załoga, z którą ciągle trwał wyścig. Kiedy wychodziliśmy, do PK zbliżała się jeszcze jedna ekipa, wiec znów zaczęliśmy im uciekać...Zakręciliśmy we właściwą drogę i zgasiliśmy latarki licząc na to, że pozostałe drużyny nie zauważą naszego manewru i pójdą złą drogą. Jedna rzeczywiście poszła prosto, ale Bober i reszta nie dali się nabrać. Nieopodal miał być kolejny zakręt. Znów zgasiliśmy latarki i prawie biegliśmy. W pewnym momencie zauważyliśmy, że nikt nas nie goni, a my zamiast skręcić w prawo ciągle idziemy prosto! Oto i kolejny raz potknęliśmy się na tym nieszczęsnym duchu rywalizacji, kiedy to ważniejszym od uważnego śledzenia trasy staje się zgubienie „wroga”. Znów przecięliśmy jakieś pole na ukos i znaleźliśmy się na właściwej drodze, ale w międzyczasie kolejne dwa zespoły znalazły się przed nami... W 3 PK (Budziwojowice) Bober Junior już czekał.Droga do Punktu 4 była długa, błotnista ale mi się całkiem podobała – szliśmy przez ponury, czarny las i tylko czasem gdzieś w oddali migało światełko grupy będącej przed nami. Tutaj może zwrócę uwagę na Archiego, który przez całą drogę okazywał się prawdziwym wulkanem dobrego humoru i energii, który co moment eksplodował i chyba wszystkich zalewała ta fala jego pozytywnej energii. Co do reszty ekipy to Dobo i Radka całkowicie pochłonęła dyskusja na jakieś arcyciekawe tematy, Papaj szedł ze swoim niezmąconym niczym spokojem, Paweł pilnował drogi, a ja jak zawsze gdzieś tam z nim na przedzie grupy. W 4 PK (Bukowina) oczywiście znów spotkaliśmy Bobrowo.Do ostatniego przed Wrocławiem PK szliśmy już w niewielkiej odległości od rywalizującej z nami drużyny (i tak było wiadomo, że wygrali z nami, bo wyszli znacznie później). W pewnym momencie zatrzymali się i pod pozorem zmęczenia pozwolili nam się wyprzedzić. My oczywiście radośni: „haha, znów was wymijamy!” pognaliśmy do przodu, a oni w tym czasie skręcili w jakąś dróżkę i poszli skrótem. Spotkaliśmy się znów w PK 5 (Ramiszów) i dalej szliśmy już właściwie razem.We Wrocławiu Paweł jako rodowity Wrocławianin bez trudu znalazł najwłaściwszą drogę i wszyscy (obie drużyny) pokierowali się trasą, którą on wyznaczał. Dla mnie ostatni etap był jednym z najprzyjemniejszych, bo wiedziałam, że już jestem u siebie – wyszliśmy co prawda w Pawłowicach, więc do pl. Dominikańskiego mieliśmy jeszcze spory kawałek drogi, ale jakoś optymistycznie nastrajała mnie ta cywilizacja dookoła zamiast dzikich, polnych dróg do nikąd... Cieszyłam się każdą głupotą, „Patrz! – mówiłam Pawłowi – JUŻ jesteśmy na Psim Polu! Kromera! O, JUŻ tutaj dojeżdżają tramwaje! Jedności Narodowej! To już blisko!”, a Paweł każde moje „już” zamieniał na „jeszcze” – na niego świadomość bliskości finiszu nie działała tak regenerująco jak na mnie i wolał rozglądać się za ławeczkami na przystankach ;) Na szarym końcu jednak wbrew pozorom pozostawał Papaj idąc sobie spokojnie z drużyną Bobra Juniora.Do mety doszliśmy o 6:00, a więc pokonanie trasy zajęło nam równo 9 godzin. Wynik uplasował nas na piątej pozycji. Na samym przedzie (co było oczywiście do przewidzenia) była ekipa Bobra Seniora – mieli nad nami niemalże dwugodzinną przewagę! Druga przybyła „Wrocław Explorer Group” (czyli prawdziwi fachowcy znający się na takich rajdach), a tuż przed nami zespół, który nie pogubił się aż tak jak my przy pierwszych PK oraz drużyna Bobra Juniora (na metę weszli co prawda po nas, ale jako że wyszli później na starcie zajęli lepszą pozycję). Za nami była jeszcze jedna drużyna, a ostatnia odpadła podczas trasy i zrezygnowała z kontynuacji rajdu.Bardzo się cieszę, że wzięłam udział w imprezie zorganizowanej przez Sajmona i Maćka. Byłam mile zaskoczona własną kondycją i wytrzymałością, a cały rajd był po prostu dobrą zabawą. Co prawda na „Setkę z hakiem” bym się nie porwała, ale jeśli jeszcze raz chłopacy zorganizują podobną akcję to chętnie znów wezmę udział.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Partyzanci!!!!
maskująca kąpiel w dziegciu, zamiast latarek noktowizory, nawigator GPS nocne linie autobusowe i wygrana w kieszeni :p ale pewnie nie o to chodziło w tej masochistycznej zabawie
Piąte miejsce też dobre (lepsze niż czwarte) gratuluje!!

Anonimowy pisze...

Prócz noktowizorów następnym razem przywdziejemy jakieś mundurki moro i będziemy się czołgać, co by nawet cieni nie było widać! :D

Anonimowy pisze...

Nocny rajd na orientację.... hmm... tam mnie jeszcze nie było :D
Oj poszłoby się, oj poszło...:D:D
PS. Zgadzam się- lepsze piąte niż czwarte.
pozdrawiam