niedziela, 21 października 2007

Karkonosze (w-f)

Uniwersytet Wrocławski jest wspaniały również dlatego, że daje możliwość odrobienia semestru wychowania fizycznego w formie turystyki górskiej, na którą składają się dwa trzydniowe rajdy w Sudety. 19-21 października odbył się pierwszy z nich: w Karkonosze.

Piątek, 19 października 2007
Budzik dzwoni dramatycznie wcześnie. Zbieram się, pędzę, jestem, ale... autobusu nie ma! Paronastoosobowa grupa stoi na przystanku wpatrując się w rozkład jazdy, wyraźnie mówiący, że autobus 7:10 do Jeleniej Góry, na który kazał nam iść mr Zdzichu Burza (prowadzący), akurat w piątki nie kursuje. Następny jest dopiero o 9:00. Poszliśmy więc wszyscy do KFC na dworcu i tam zaczęliśmy się pomału poznawać.
W autobusie najbardziej zajmującą rzeczą okazał się przegląd programów partii politycznych z jakiejś gazety. Hitem było hasło PSLu: „tiry na tory”.
Z Jeleniej Góry musieliśmy dostać się do Karpacza i kiedy tam dotarliśmy (spóźnieni oczywiście), pan Zdzich już czekał. Zamiast uśmiechem powitał nas smętnym pouczeniem na temat zachowania w górach.
Planowana trasa została skrócona przez poślizg czasowy z jakim przybyliśmy do punktu wyjścia. Poszliśmy czarnym szlakiem do Białego Jaru, a dalej do „Strzechy Akademickiej”, gdzie posiedzieliśmy sobie jakiś czas. Później szliśmy koło „Samotni” i dalej do Przesieki, gdzie mieliśmy zarezerwowane noclegi w DW „Karolinka”. Droga najpierw była normalna, dalej wraz ze wzrostem wysokości, pojawiał się śnieg, a chmura z której padał ciągle za nami szła – raz widzieliśmy ją z daleka, raz mijała, a jeszcze innym razem obsypywała nas białym puchem. Przez moment nawet zanosiło się na burzę – słychać było coś jakby pioruny, ale to szybko minęło. Na końcu były śliskie kamienie i błoto – oj jak ludzie narzekali! Ja już po różnych rzeczach chodziłam, więc taka a nie inna droga nie była większym zaskoczeniem, ale innym niektóre miejsca zdawały się mokradłami nie do przebycia. Droga była hmm... ciekawa, a tyłkiem w błocie wylądował sam pan Zdzich! Inni poszkodowani też byli: najpierw Kasia przekonała się, że chodzenie po górach w trampkach to nienajlepszy pomysł, później Paulina naderwała ścięgno, a mnie trochę obtarł but, ale na szczęście w niczym mi to nie przeszkadzało.
Na rajdzie były dwie osoby (Kasia i Szymon), które przez mgłę pamiętałam z pewnej imprezy (reszta była mi całkiem obca) i to właśnie z Kasią zameldowałam się w dwuosobowym pokoiku. Obiadek i ciepły prysznic – raj. Potem Zdzichu zarządził zebranie. Spodziewaliśmy się burzy: ludzie bojowo nastawieni, bo im się droga nie podobała, Kasia boi się krytyki za trampki, a na dokładkę Olek poszedł spać i chciał olać zebranie, ale Burza kazał ściągnąć go z łóżka. Kazanko oczywiście było, a potem zaczęła się integracja. Karolina i Maciek byli samochodem, więc dostali zamówienie na hektolitry wina i piwa – do końca trzymali nas w niepewności: kupią czy nie kupią? Jak dzwoniliśmy mówili, że stoją gdzieś w śnieżycy, nie wiedzą gdzie są itd. Kwiat polskiej inteligencji (czyt. banda alkoholików ;)) zaczyna się niecierpliwić i myśleć nad jakimś zastępczym źródłem „energii” – już nawet sam herr Burza poszedł spytać właścicieli ośrodka, czy czasem nie sprzedaliby nam jakiego piwka (nie udało się, bo to już po sezonie). Wrócili! Wszyscy radośni odebrali zamówienia i zaszyliśmy się w jednym z pokojów (bez Zdzicha oczywiście). Chyba jeszcze nigdy w życiu nie piłam tak wstrętnego wina (nie, nie było to jakieś tam najtańsze z najniższej półki :P)! Chcemy się poznać, ale nie bardzo wiemy jakby to zrobić, więc zaczynamy od serii pytań o imiona, pochodzenie, kierunek studiów (czemu wszystkich tak śmieszyła historia nauczycielska?)... Na początku było jak było, ale potem zaczęło się rozkręcać i rozkręciło się tak bardzo, że ponoć (ja padłam ze zmęczenia już o pierwszej) w środku nocy któryś z panów postanowił wygrać coś na perkusji, która stała w sali zebrań...

Sobota, 20 października 2007
Burza zarządził wyjście dopiero na 10:00, więc można było się wyspać (no przynajmniej ja się wyspałam ;)). Przywitał nas deszcz, ale później nieco się przejaśniło. Szliśmy na Przełęcz Karkonoską. Jako że Paulina i jej noga miałyby spory problem z dostaniem się na grzbiet, Burza postanowił pójść z nią lżejszą trasą, a nas wyprawił samych na górę. Dowództwo objął Bartek, czyli jedyny człowiek, który zabrał mapę (też bym wzięła, ale wszystkie zostały w Legnicy). Droga biegła cały czas asfaltem, który im wyżej, tym bardziej był zaśnieżony, a na szczycie doszedł jeszcze padający śnieg i mroźny wiatr. Burza kazał nam iść do czeskiego schroniska „Petrova bouda” – i tu znowu zrobił nas w jajo, bo kiedy radośni, z nadzieją na smażony ser i grzańca, wreszcie dotarliśmy do drzwi budynku, okazały się one zamknięte. Co robić? Odpowiedź przyszła z drogowskazu: 500 m niżej było inne schronisko – „Moravśka bouda” i tam się udaliśmy. Siedzieliśmy w nim chyba z godzinę popijając grzane winko i piwo (znaczy się oni popijali, bo ja na trasie nie piję). I tutaj właśnie prawie doszło do małej schizmy: połowa chciała wracać do Przesieki czarnym szlakiem, czyli tak, jak nakazał mr Burza, drogą przez las, a połowa, z trzema cwaniakami z ekonomii na czele, wymyśliła genialny plan powrotu asfaltową drogą, którą przyszliśmy (bali się powtórki z wczoraj). Zwyciężył czarny szlak z zastrzeżeniem, że ci, którzy głosowali za nim nie mają prawa do marudzenia. Droga okazała się bardzo fajna (przynajmniej mi się podobało :P) – śnieg, leśna droga... Przynajmniej było ciekawie, a nie tylko wstrętny asfalt! Z czeskiego schroniska ludzie wyszli (ja miałam swój termosik z gorącą herbatką) z pustymi kieszeniami (ceny były raczej mało studenckie) i bananami na twarzach – pewna studentka geografii była aż nazbyt radosna i poważnie martwiłam się, aby nic jej się nie stało na zejściu... Na szczęście wszyscy bezpiecznie dotarliśmy do Przesieki.
Wieczorem całkowicie pochłonęła nas gra w mafię – wyjątkowo wesołe były te rozgrywki! Graliśmy nieprzerwanie chyba do drugiej w nocy!

Niedziela, 21 października 2007
Rano szybkie pakowanie i gorąca czekolada Kasi. 9:15 Burza krzyczy: „wychodzimy!” i olewając tych, co nie zdążyli się zebrać rusza naprzód. Na szczęście spóźnialscy szybko dobiegli i obeszło się bez żadnych ekscesów. Celem był Chojnik i tam właśnie miał zakończyć się rajd, a dalej: radźcie sobie! W rzeczywistości z prowadzącym rozstaliśmy się znacznie wcześniej – zaraz za Przesieką pokazał nam jak mamy iść i zawrócił. Na Chojnik dotarła tylko ósemka z nas – reszta wcześniej skręciła w bok i poszła do Jeleniej Góry niezdobywszy zamku. Niestety kiedy doszliśmy na szczyt towarzystwu bardziej spieszyło się do grzanego piwa niż do zwiedzania i łażenia po murach, ale i tak było miło. Karolina z Maćkiem uciekli wcześniej, a pozostała szóstka nieco później ruszyła do dołu. Kiedy stanęliśmy przed ostrym zejściem Kasia miała śmierć w oczach i postanowiła iść z Szymonem szlakiem czerwonym, który miał być łatwiejszy. Po jakiejś godzinie marszu ja, Bartek, Aga i Olek stanęliśmy przy budce z pamiątkami, gdzie łączyły się szlak czarny (nasz) z czerwonym – chcieliśmy tam zaczekać na Kasię i Szymona, abyśmy razem pojechali z Sobieszowa do dworca PKS w Jeleniej Górze. Gdy tak sobie czekaliśmy, Olek poszedł do budki spytać, czy nie da się kupić czegoś słodkiego – pani niczego takiego tam nie sprzedawała, ale poczęstowała nas cukierkami. Później Olek wysępił jeszcze pestki słonecznika, a dalej pani proponowała nam kanapki, a nawet fasolkę po bretońsku :D Czy po nas aż tak bardzo widać, że jesteśmy studentami? Kiedy zadzwoniliśmy do Szymka, okazało się, że przypadkiem poszli jakimś skrótem i są już na przystanku w Sobieszowie, a do autobusu 20 min. Ja i Bartek pobiegliśmy na przystanek, a Olek z Agą zostali czekając na obiecaną fasolkę. W Jeleniej Górze poszliśmy jeszcze we czwórkę do pizzerii przy dworcu PKS, a samą pizzę dostaliśmy dosłownie w ostatniej chwili (mój autobus do Legnicy przyjeżdżał 15 min później, ale Bartek, Kasia i Szymon musieli bardzo się spieszyć).I tak właśnie zakończył się mój pierwszy uniwersytecki rajd. Niebawem jadę na kolejny z tą samą ekipą i mam nadzieję, że znów będzie tak fajnie :)

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ojej, jak ja zazdroszcze - musiało być fajowo - oby kolejne rajdy były interesujące i pełne przygód...bo te na Ciebie na pewno czekają ;D

Anonimowy pisze...

To mieliście "fest" trasę :) Karkonosze są naprawde fajne, ja teraz poluje na jaskinki,
pozdro i DoZo probably na Rajdzie :P

Anonimowy pisze...

Tak, warunki na wyjeździe nie były dla Ciebie trudne, bo przeszłaś już chrzest bojowy w Beskidzie Niskim (błoto i deszcz) oraz w Tatrach (ulewy i śnieg) w tym roku ;-)
Z tego co piszesz, wynika że było to raczej coś w stylu "rajdu emerytów" i wytrawni piechurzy byli "towarem deficytowym".
Aha - i nie napisałaś jednego: jaka była Twoja pozycja w kolumnie marszowej. Jak zwykle na czole? :-))))

Anonimowy pisze...

Nie napisałam, bo to było oczywiste :D Ale i tak nie dało się narzucić takiego fajnego tempa jak to zwykle z Tobą bywa, a na Chojnik to faktycznie musimy sobie kiedyś sami pojechać i połazić po tym zameczku i okolicach - Bartek, jeden z uczestników rajdu, mówił coś o jakiejś jaskini, która jest gdzieś w pobliżu szlaku...

Anonimowy pisze...

polibuda też ma w-f'y w górach :P