wtorek, 11 listopada 2008

Rajd Jesienny 2008

Góry Stołowe, 8-9 listopada 2008.

„Czy na pewno jesteśmy we właściwym pociągu?” – to pytanie towarzyszyło nam aż do odjazdu zatłoczonych wagonów.
Rajd liczył około trzydziestu uczestników, zaczynał się długi (4-dniowy) weekend, a pociąg zmierzał do obleganych kurortów, więc znalezienie miejsca nie było rzeczą prostą. Tylko nielicznym udało się dopaść siedzeń – większość była poupychana w przedsionkach i korytarzach. Obok mnie znalazły się Ania D. i Ewa, które postanowiły przespać całą drogę (nic w tym nadzwyczajnego – na dworcu mieliśmy się stawić już o 5:50) oraz Tomek K. i Łukasz z którymi rozmawiałam (a czasem monologowałam) na przemian o polskim systemie edukacji, polityce, pracy... W tym samym czasie Paweł najpewniej zagadywał na śmierć Kamila, który jechał tym samym pociągiem co my, ale nie na rajd Redemptora lecz na WF Politechniki Wrocławskiej, Magda i Marta miały jakieś przygody o których nie chciały dokładnie opowiedzieć, a Radek – nasz wódz – starał się zlokalizować uczestników Rajdu, ponieważ to on dzierżył bilety grupowe i trzeba to było jakoś kontroli wyjaśnić...

Do Polanicy dojechaliśmy godzinę za późno między innymi z tej przyczyny, że pewien pan w pociągu stracił przytomność i czekaliśmy sporo czasu na ambulans. Tak więc wysypaliśmy się z pociągu, przeliczyliśmy i w drogę, bo nie ma chwili do stracenia!

Szybko przeszliśmy Polanicę i weszliśmy w las, gdzie zaczynała się nasza jesienna przygoda. Pogoda zafundowała nam drobny, przelotny deszczyk i dość wysoką, jak na listopad, temperaturę. Szłam na przedzie z Pawłem i Komandosami z Oławy, gdzie gadaliśmy przede wszystkim o zadaniach turystycznych na Białym Dunajcu, więc nie wiem co działo się w większej części grupy, ale ze zdjęć wnioskuję, że Bazyl dość szybko upolował swój kijek i porwał się na pierwsze wspinaczki.

Już po pierwszym postoju wyłoniła się GTT – Grupa Trzymająca Tempo. Szliśmy przodem co jakiś czas czekając na resztę (jak się później okazało, zbyt rzadko). Paweł upewnił się u Radka co do planowanej trasy i przejął dowodzenie nad GTT, wprowadzając nas na skałę o nazwie Pielgrzym (tam mieliśmy się spotkać z resztą). Stoimy, robimy sobie zdjęcia, podziwiamy widoczki, a ludzi nie widać... Czyżby byli aż tak daleko? Komórki w dłonie! Dzwonimy na przemian my i oni: „Gdzie jesteście? Którędy poszliście? My idziemy...” Słyszeliśmy jakieś głosy na dole – być może są pod nami, tylko nie wiedzą którędy wejść na górę? Chłopacy zaczęli krzyczeć, wydawać dziwne odgłosy (Kuba), a potem okazało się, że to jednak nie byli nasi rajdowicze, tylko jacyś zupełnie obcy ludzie. Paweł pobiegł ich szukać, a my siedzimy i marzniemy na tej skale. W końcu dogadaliśmy się, że grupa już nas wyprzedziła (przegapili wejście na punkt widokowy i poszli dalej) więc zeszliśmy na dół i pognaliśmy naprzód. Telefon od Tomka K.: „My jesteśmy w tyle tak z 10 minut, bo poszliśmy szlakiem nie w tę stronę co trzeba” – myśleliśmy, że są tylko dwie grupy, a tu nagle wyłoniła się jeszcze trzecia!

GTT dogoniła Radka i Martę – okazało się, że Marta doznała kontuzji wewnętrznej części stopy i chodzenie sprawia jej straszny ból. Radek szedł z nią powoli, a resztę ekipy posłał do przodu i kazał czekać na parkingu przy Drodze Stu Zakrętów wiodącej z Radkowa do Karłowa (tam też miał podjechać samochód, którym dojeżdżali o. Mariusz, Aga S. i Gosia, która spóźniła się rano na pociąg). Lech, jako lekarz, został z Radkiem i Martą, a reszta GTT pognała połączyć się z najliczniejszą częścią grupy. Podsumowując: w lesie została jeszcze Marta z obstawą i trójca Tomka K. (on, jego brat – Michał i Kinga), która wcześniej idąc w złą stronę doszła prawie do Wambierzyc (my zmierzaliśmy go Karłowa).

Zachód słońca był coraz bliżej, a my staliśmy na skraju lasu. Pierwotnie Radek planował, że pójdziemy dalej szlakiem przez Szczeliniec Wielki (lub bez wchodzenia na szczyt, ale w każdym razie szlakiem) do Karłowa. Amatorów nocnego wejścia na górę znalazłoby się paru, ale rozsądek zwyciężył i ekipa zadecydowała, że pójdą do Karłowa krótszą drogą wiodącą przez szosę. Ja, Paweł i Komandosi zostaliśmy na parkingu – przecież obiecaliśmy Tomkowi i Radkowi, że będziemy tu czekać, a nie mogą być przecież daleko... Kiedy zmarzliśmy, postanowiliśmy wyjść na spotkanie Radkowi, Marcie i Lechowi. Dwoje ostatnich nie było daleko, a Radek został sam w lesie czekając na grupkę Tomka. Z każdą minutą było coraz ciemniej więc latarki w dłonie i poszliśmy dotrzymać towarzystwa Radkowi. Czekamy i czekamy, żadnego znaku życia od Tomka i spółki... Już nawet mieliśmy pomysł aby rozpalić ognisko na środku drogi, a co więcej, zaczęliśmy zbierać patyki, jednak Radek w porę nas powstrzymał. W pewnym momencie wpadliśmy na pomysł, aby podejść jeszcze kawałek drogą, bo przecież oni powinni być już całkiem blisko... Dwóch chłopaków zostało na posterunku, a reszta poszła kawałek dalej. Dookoła nas ciemność rozpraszana światłami latarek i cisza przerywana dzikimi okrzykami Kuby. Doszliśmy do miejsca, gdzie droga zaczęła się zwężać i ginęła wśród drzew. Tam stanęliśmy bojąc się iść dalej (do szczęścia brakowało nam tylko jeszcze jednej zaginionej ekipy).Gasiliśmy latarki, aby przekonać się, jak bardzo jest ciemno, zastanawialiśmy się, dlaczego Tomka, Michała i Kingi jeszcze nie widać, staraliśmy się do nich dodzwonić, ale telefony naszych znajomych były poza zasięgiem. W końcu odezwała się moja komórka. Najpierw słychać: „Ala, nie czekajcie na nas, my sobie jakoś dojedziemy.” – jak to mamy nie czekać – przecież obiecaliśmy więc czekamy! Potem drugi telefon: „My już jesteśmy w pobliżu „Zacisza” (tj. miejsca, gdzie mieliśmy nocować)” – szok! Nic to – wracamy do Radka, mówimy mu jak sprawa wygląda, chociaż sami nie do końca rozumiemy jak to się stało, że oni są już w Karłowie i wracamy na parking. Tam Marta z Lechem cierpliwie czekają na transport. Ustaliliśmy, że zostanie z nimi jeszcze Paweł, a reszta pójdzie najkrótszą drogą do Karłowa.

Ostatecznie Grupa Trzymająca Tempo doszła ostatnia (jednocześnie z Pawłem i Lechem, którzy zabrali się z kimś na nie łapanego wcale stopa) i po błądzeniu w samym już Karłowie (pojawiła się gęsta mgła i wciąż siąpił drobny deszczyk, co dodatkowo utrudniało orientację), w końcu dotarła do „Zacisza”.

Dziewczyny od razu zbombardowały mnie informacją, że nie ma już ciepłej wody. Na szczęście potrzeba głodu wygrała z potrzebą czystości, a jak już się posiliłam, ciepła woda pojawiła się na nowo. Wszystkie pokoje były już pozajmowane, więc wiadomo - tarde venientibus ossa, ale dobra podłoga nie jest zła!

Wieczorem Ojciec odprawił Mszę w pokoju, w którym ja i większa część dziewczyn miałyśmy zaszczyt spać. Po Mszy ludzie zostali jeszcze trochę na rozmowach, zagadkach i kawałach o Krzysiu, a później chętni do gry w mafię przenieśli się do kuchni. W pokoju zostały już tylko senne dziewczyny oraz Radek i opowiadający o Taize Krzyś. Ja i Marysia dowiodłyśmy, że komunikacja niewerbalna nie zawsze przynosi pożądane efekty, ale nie będę się tu o tym rozpisywać ;) Paweł zasnął na korytarzu, przy poręczy schodów, a zarazem tuż obok drzwi od łazienki. Kiedy zaczęło się nasze wieczorne krążenie łazienka – pokój okazało się, że jego nogi tarasują przejście i chyba trzeba było go delikatnie przesunąć. Gratulujemy Pawłowi twardego snu, bo twierdził później, że naszego łażenia wcale nie słyszał.

5:00 – pobudka. Dlaczego tak wcześnie? Ano dlatego, że zachciało nam się wschodu słońca na Szczelińcu Wielkim. Z Karłowa jest tam niedaleko, więc zbieramy się szybko (wejście było co prawda dobrowolne, ale i tak poszła większość – 20 osób), bierzemy latarki i idziemy! Wczoraj obserwowaliśmy jak robi się coraz ciemniej, a dziś w drugą stronę – co krok to więcej widać. Doszliśmy do schroniska, rozglądamy się i stwierdzamy, że prawdopodobnie żadnego wschodu nie zobaczymy, bo niebo jest zasnute chmurami, ale zostało jeszcze trochę czasu do wzejścia słońca więc poszliśmy do skalnego labiryntu (cały czas na Szczelińcu).

Paweł:
„Na tzw. Wielkich Tarasach obok schroniska na Szczelińcu rozmawiałem z Radkiem nt. miejscówki do podziwiania wschodu słońca. Stwierdziłem, że trzeba wejść w labirynt i pójść na niezbyt odległy Tron Pradziada czyli skałę stanowiącą najwyższy punkt Szczelińca – 919 m n.p.m. – z tarasem widokowym obejmującym 360-stopniową panoramę, ponieważ wschód będzie ze strony niewidocznej z Wielkich Tarasów; tak też zrobiliśmy, ale na Tronie widoczność była fatalna i było bardzo ciemno – poszliśmy, po ponownej konsultacji z Radkiem – w głąb labiryntu”

Snuliśmy się między skałami, a Paweł co jakiś czas zatrzymywał się by opowiedzieć ludziom coś ciekawego odnośnie miejsc, przez które przechodziliśmy. Zrobiło się już całkiem widno – czyżbyśmy przegapili wschód słońca? Wchodzimy na ostatnie już tarasy widokowe (tzw. „Tarasy Południowe”) i nagle okazuje się, że słońce dopiero zaczyna wyłaniać się zza horyzontu! Trzeba było wstać o 5:00, na tarasie wiał lodowaty wiatr, ale warto było! Jak to później Łukasz Sz. ujął: „Dla takich widoków nie o piątej, a o czwartej wstawać mógłbym.” – warto było, naprawdę było warto! Pierwszy raz widziałam wschód słońca i to w dodatku w górach – to robi wrażenie! Widok był tak piękny, że nie mogłam się napatrzeć. Posiadacze aparatów robili liczne zdjęcia. Prawie wszystkie wyszły nieziemsko i najchętniej wkleiłabym tutaj całą galerię, ale z wielkim trudem wybrałam jedno:


Kiedy skończyliśmy zachwycanie się, szybkim krokiem ruszyliśmy na dół, ponieważ umówiliśmy się z ojcem, że o 8:00 odprawi dla nas Mszę. Dotąd Karłów widzieliśmy tylko po zmroku, więc teraz w oczach niektórych pojawiało się zdziwienie i pytania: „To tutaj jest pole? A ja myślałam, że las...”. Wielki zły pies każdorazowo obszczekiwał nas zza płotu – teraz też nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności.

Po Mszy i śniadanku ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem Radek prosił, aby GTT nie wyrywała się zbyt daleko naprzód i czekała każdorazowo na resztę, więc tempo było spokojne. Najpierw udaliśmy się do Fortu Karola. Paweł krótko opowiedział jego historię, a później udaliśmy się na górę, a raczej rodzaj tarasu widokowego, na który z dziedzińca fortu prowadziły schodki, by podziwiać widoki. Tym razem pogoda była jak na zamówienie – bezchmurne niebo i słońce które świeciło na tyle mocno, że większość uczestników pozbyła się kurtek. Gdyby nie to, że prawie wszystkie drzewa już straciły liście powiedziałabym, że to wrzesień a nie listopad!


Radek ogłaszając Rajd na jednej z Mszy powiedział, że Stołowe to nie góry, ale galeria skalna – dziś mogliśmy to potwierdzić. Wczoraj co prawda też były skały, ale dziś było ich więcej i stały skąpane w słońcu, co zachęcało do wspinaczki, a przodował w tym Bazyl. Kiedy doszliśmy do jakiejś większej skały ja, Paweł i Komandosi wdrapaliśmy się nań jedną z prostszych metod, a kiedy doszła reszta ekipy Paweł przemówił do tłumu z góry, co – jak później pokazały zdjęcia – musiało ciekawie wyglądać. Zrobiliśmy tam postój, który Bazyl wykorzystał również na wchodzenie na te same co my wcześniej skały, z tym, że on wybierał drogi najtrudniejsze i nie spoczął, dopóki nie znalazł się na górze (raz była do tego potrzebna ręka Krzysia). Jak już alpinistyczne zapędy co poniektórych zostały zaspokojone, a ci, którzy mieli (a raczej te, które miały) za ciężkie plecaki obczęstowały wszystkich ciastkami, czekoladą i innymi smakołykami celem zmniejszenia wagi pakunku, poszliśmy dalej.

Paweł:
„Między skałkami a Błędnymi Skałami napotkaliśmy jeszcze grupę turystów z
dziećmi, którzy po przejściu przez Błędne Skały szli beztrosko przed siebie bez
mapy, licząc na to, że jakoś dojdą na parking, gdzie zostawili auto – na
szczęście spotkali mnie :D”
Jedną z głównych atrakcji miały być Błędne Skały. Niestety, najpewniej z powodu dobrej pogody, więcej ludzi miało ten sam pomysł i w skalnym labiryncie zrobiło się ciasno tym bardziej, że szliśmy w przeciwną stronę niż wszyscy. Co i rusz trzeba było się zatrzymywać i czekać, aż przewalą się duże wycieczki oraz prywatne grupki turystów, idące w przeciwnym kierunku. W jednym z takich miejsc, kiedy wybiła 12:00 postanowiliśmy nie zważając na dziwnie patrzących przechodniów stanąć i odmówić „Anioł Pański”. Wyglądało to dość ciekawie, ponieważ Bazyl, Krzyś i Radek wdrapali się ponad nas i stamtąd kolega Bazyl poprowadził modlitwę.


Pod prąd czy nie, trzeba było się jakoś przecisnąć na drugą stronę! Kiedy tak czekaliśmy i czekaliśmy, aż przejdą tłumy, parę osób wpadło na pomysł, aby wdrapać się tam, gdzie wcześniej stali Bazyl, Krzyś i Radek i pójść górą omijając te dzikie tłumy. Daleko nie zaszliśmy, kiedy Radek kazał nam natychmiast złazić na dół – cóż, w sumie była duża szansa, że któremuś z przewodników nie spodoba się spora grupa chodząca poza wyznaczonym szlakiem... Paweł co prawda uprzedzał jeszcze przed wejściem w Błędne Skały, że między skałami będzie momentami bardzo ciasno i nie zmieścimy się idąc z plecakami na plecach, ale niektórzy i tak byli zaskoczeni szerokością szczelin, a co więcej, postanowili przedzierać się przez nie, nie zdejmując wcześniej plecaków – powodzenia! Paweł po drodze posprzeczał się z pewną panią, która twierdziła, że ruch między skałkami jest jednokierunkowy. Wyjście już coraz bliżej. Widziałam Błędne Skały już parę razy, więc prawdę powiedziawszy czekałam tylko aż się skończą, bo jednak te mijanki, które trzeba było co parę metrów uskuteczniać to nic przyjemnego.


Małe nieporozumienie w sprawie tego, gdzie zatrzymujemy się na posiłek – część zrobiła to na ostatnim tarasie widokowym, a część dopiero po wyjściu z Błędnych Skał. A i jeszcze Tomek B., który doszedł aż do parkingu, zobaczył, że nikogo nie ma i już chciał iść do Kudowy (tam zmierzaliśmy). Na szczęście cofnął się parę kroków i zobaczył nas, siedzących przed wejściem na Błędne Skały. Będąc tam liczyłam ludzi wchodzących do labiryntu – 30 w ciągu 5 minut i nie była to żadna wycieczka! Kiedy już wszyscy się posilili, Radek zarządził wymarsz. Aby nie było, że ja i Paweł to tylko na przedzie umiemy chodzić, zostaliśmy jeszcze chwilę informując, że przecież i tak ich zaraz dogonimy. Został z nami jeszcze Tomek B., który już teraz przezornie trzymał się tego, z którym nie idzie się zgubić (czyli że niby Pawła :P). W końcu i my poszliśmy w dół. Idziemy i idziemy, a ludzi nie widać – czyżby mieli aż tak dobre tempo? A może to my za długo zamarudziliśmy? W końcu uznaliśmy, że to niemożliwe, aby byli aż tak daleko na przedzie, a po spojrzeniu na mapę Paweł stwierdził, że musieli pójść szlakiem nie w tę stronę co trzeba i jest szansa, że zamiast w Kudowie wylądują w Czechach!


Doszliśmy do domu przy szosie łączącej Pstrążną z Czermną, gdzie znajduje się ruchoma szopka. Była urocza i zaskakiwała ilością wykonanych detali. Następnie usiedliśmy pod tymże domkiem i postanowiliśmy tutaj zaczekać na resztę grupy. Zadzwoniliśmy do nich z pytaniem, jak daleko zaszli i oczywiście okazało się, że tak jak przypuszczaliśmy, poszli nie w tę stronę co trzeba. Kiedy tak sobie koczowaliśmy, zatrzymał się samochód i jakiś pan wychylając się z niego zapytał „Którędy trzeba jechać do tej szopki?” – stoi pan pod nią! „Jasny gwint, faktycznie! Na dziewczynę się zapatrzyłem” – i tutaj oburzenie Pawła: „Na MOJĄ dziewczynę?!”. Kiedy już zaczynało nam się nudzić, Paweł stwierdził, że zrobi zdjęcie przy pomocy samowyzwalacza. Problem polegał na tym, że jedynym miejscem, gdzie dało się postawić aparat był asfalt, po którym co jakiś czas przejeżdżały samochody. To mogło być najdroższe zdjęcie w jego życiu (jak stwierdził Tomek), ale Paweł i tak zaryzykował. Parę razy musiał pędem zabierać aparat aby nie znalazł się pod kołami nadjeżdżającego samochodu, ale w końcu udało się:
Wreszcie doszli! Teraz reszta ekipy weszła oglądać szopkę, a później przyłączyli się do nas, którzy wciąż grzaliśmy się na słoneczku i co poniektórzy jedli kolejne już śniadanie (a może tym razem to był obiad?). W każdym razie Kuba był posiadaczem ryby w puszce i wraz z Pawłem szybko ją rozparcelowali, a puszkę Paweł dał do wylizania przeszczęśliwemu z tego powodu kotu.


Czas na ostatnią tego dnia atrakcję: Kaplicę Czaszek, powstałą w 1776 r. Co prawda byłam tam już kiedyś i obiecałam sobie wtedy, że nigdy więcej się na coś takiego nie porwę, ale jednak weszłam (chciałam zobaczyć, czy będąc tam drugi raz znów to miejsce wywrze na mnie takie ponure wrażenie). Za drzwiami Kaplicy wszystko mi się przypomniało: ten zaduch i dziwna atmosfera, patrzące oczy czaszek, zakonnica mówiąca tak, jakby umarła wiele lat temu, moje wyobrażenie ludzi, którzy ginęli na wojnie wskutek okrutnych ran czy ci będący ofiarami epidemii, którzy umierali stopniowo trawieni przez chorobę, której jakieś cząsteczki najpewniej jeszcze zostały na tych kościach. I wyobrażenie sobie tego, co mówiła zakonnica: po wojnie ludzi grzebano tak płytko, że po paru latach ich zmasakrowane ciała wystawały ponad powierzchnię ziemi (stąd pomysł ówczesnego proboszcza – ks. Wacława Tomaszka - aby zbudować taką kaplicę). Brr! Znów powtarzam: nigdy więcej!

Teraz już tylko wystarczyło przejść do przystanku PKS w Kudowie i czekać na transport. Okazało się, że jesteśmy prędzej niż przypuszczaliśmy i dzięki temu możemy załapać się na wcześniejszy autobus i to jadący nie do Kłodzka, jak planowaliśmy, ale od razu do Wrocławia! Pan kierowca pozwolił nam wcześniej zająć miejsca, aby była pewność, że nikt nie będzie musiał stać.

Drogę powrotną niemalże w całości przespałam, ale z tego co słyszałam jednym uchem w moim, właściwie to chyba półśnie, Paweł cały czas, nieprzerwanie mówił.

Paweł:
„wcale nie – na początku robiłem zdjęcia, a czasem też słuchałem :P”

Były to historie, które ja już słyszałam, więc niczego nie straciłam, za to zyskałam dwie godzinki snu, na co nie mogły pozwolić sobie dziewczyny, do których Paweł adresował swoją mowę.


Paweł:
„głównie dlatego, iż wyjaśniłem im na wstępie, iż w przypadku ich zaśnięcia
niezwłocznie zrobię im zdjęcie :D”

Radku! Zorganizowałeś świetny rajd i chwała Ci za to! Oby więcej takich! Dzięki temu, że czasem ktoś się zgubił i wciąż coś się działo mam tu i teraz o czym pisać, a zatem: vivat Redemptor!

6 komentarzy:

itineris pisze...

Bardzo się cieszę, że na rajdzie nie zabrakło wrażeń a pogoda dopisała! Do Pawła:"niezłe komentarze :D"

Anonimowy pisze...

GTT bardziej kojarzy mi się z GTW -grupa trzymająca władzę:p
Oj partyzanci, partyzanci :)))

Floydianka pisze...

I dobrze Ci się kojarzy - GTT to parafraza GTW! ;)

Anonimowy pisze...

Władze może trzymasz, ale podwładnych gubisz. Więc kim władać będziesz? :P

Floydianka pisze...

Ja nikim nie władam :P Poza mną w GTT było jeszcze 9 osób.

Ana pisze...

Świetne masz te zdjęcia Aluś ! Kiedy następny rajd ? Może na wiosnę pojadę.. narazie szukam pracy i to syzyfowa praca to szukanie ale nadzieja jest ! :)