poniedziałek, 4 maja 2009

Rajd wiosenny 2009


Tym razem zaczęło się dość nietypowo, bo od spacerku po Wrocławiu w samym środku nocy. Radek – organizator rajdu – zarządził zbiórkę na dworcu o 1:11, więc o 00:30 ja, Paweł i Ewa wyruszyliśmy spod mojego akademika. Noc była ładna.
Pociąg jechał aż ze Świnoujścia, więc szykowała się poważna walka o miejsca siedzące. Gdy tylko weszliśmy na peron, pociąg wjechał. Ludzie rzucili się do drzwi, a my wraz z nimi. Na szczęście nie zdążyliśmy jeszcze dopaść wejścia, kiedy ktoś z naszych uzyskał informację, że zaraz zostaną dostawione dwa wagony.


 Wtedy już uspokojeni przeszliśmy na koniec peronu i czekaliśmy, by na końcu lekką ręką zająć potrzebną ilość miejsc.

Jedni początkowo byli dość energiczni jak na tak późną porę, a inni od razu próbowali zasnąć. Ostatecznie wszyscy wykorzystywali te kilka godzin snu, jakie zostały nam tej nocy, poza Pawłem, który czaił się z aparatem na chwilę, kiedy pośniemy, by robić kompromitujące zdjęcia.

W Trzebini czekała nas przesiadka na pociąg do Zabierzowa. Również okazał się zatłoczony, ale stanie w przedsionku przez pół godzinki to nic strasznego w porównaniu z wizją stania przez całą noc.

34 osoby wysypały się z pociągu „i poszliiii…!”. Na początku trochę zaspani, ale później pojawiły się w nas oznaki życia. Ja i Paweł obiecaliśmy sobie, że tym razem zamiast wyrywać się do przodu, będziemy chodzić na końcu i pilnować tyłów. Radek jako organizator zawsze martwił się o tych, którzy zostają na końcu, biegał do nich, sprawdzał, czy wszystko gra, więc tym razem postanowiliśmy go wyręczyć, aby on też mógł rozprostować nogi idąc na czele. Z tej perspektywy widzieliśmy cały długi sznur uczestników rajdu.
Na tym rajdzie częstą atrakcją były potoczki, które przecinały drogę. Czasem były nad nimi drewniane, wąskie kładki, a czasem pozostawały tylko kamienie. Niektórzy jednak wybrali całkowicie inny sposób przeprawiania się na drugi brzeg.

Ludzie szybko zauważyli, że coś jest nie tak – dlaczego QQ idzie na końcu zamiast wybiegać naprzód?! Niebawem na tyłach zaczęli się zbierać sami najlepsi z najlepszych, którzy też potrafią chodzić szybko i daleko, a jednak woleli wraz z nami zamykać pochód.



Szliśmy przez drogi, lasy, skakaliśmy przez potoczki aż w końcu stanęliśmy na pięknej, zalanej słońcem polanie. Ciężko było odpowiedzieć na pytanie „którędy droga?”, więc kiedy Radek i Paweł biegali w poszukiwaniu szlaku, reszta rozłożyła się i… poszła spać lub po prostu grzała się na słoneczku.

Poza tym atrakcją przylegającą do polanki była górka z resztkami średniowiecznego zamku, na którą można było się wdrapać i spojrzeć na wszystkich z góry. Pierwsi pobiegli panowie, potem druga tura ochotników, a ja zdecydowałam się dopiero na końcu z paroma innymi dziewczynami, bo widziałam, że są problemy ze schodzeniem… Na szczęście udało się tam jakoś wdrapać i bezpiecznie wrócić na dół.









Przez pola, lasy i asfaltowe drogi szliśmy do Ojcowa. Po drodze mijaliśmy niewielką grotę i pompę przy której większość doznała odświeżenia oraz napełniła puste butelki. 

Wszystko ślicznie, pięknie poza rzeszami turystów oraz… samochodami. Prawie wszędzie były doprowadzone asfaltowe ulice, a ludzie ochoczo z tego korzystali, starając się jak najdalej wjechać swoim samochodem. To zdecydowanie szkodziło pierwotnej urodzie tych miejsc.

Szliśmy, szliśmy i szliśmy, a mnie nogi bolały coraz bardziej… Zastanawiałam się, dlaczego, co się stało, ale to wyszło dopiero wieczorem: nabawiłam się na pięcie pęcherz wielkości śliwki! Mimo wszystko kuśtykanie szło mi całkiem sprawnie :)Większość odczuwała już niemałe zmęczenie, o czym świadczą te pełne entuzjazmu miny…

Dotarliśmy do Pieskowej Skały. Aga S. zawczasu kupiła nam bilety byśmy mogli zwiedzać zamek, wchodzimy uszczęśliwieni, a tu nagle pan ochroniarz zatrzaskuje nam drzwi przed nosem krzycząc „koniec zwiedzania!”. My oburzeni, bo jak to?! Przecież Adze powiedzieli, że do 18, a tutaj taki psikus! Już siedzieliśmy na dziedzińcu zastanawiając się, co robić dalej, a tu nagle niespodzianka. Bazyl i Patryk poszli do tegoż ochroniarza i po długich negocjacjach udało im się załatwić wejście na zamek! Sale otwierała nam sama kierowniczka! Nie wiem co powiedzieli nasi dzielni panowie, ale w każdym razie było to skuteczne :)



Na deser zostało jeszcze tylko przejście paru kilometrów przez górę by trafić do schroniska. Po drodze mijaliśmy sławną, znaną z podręczników do geografii, Maczugę Herkulesa. Paweł zrobił jej świetne zdjęcie.
Słońce chyliło się ku zachodowi, robiło się coraz zimniej, więc pierwszy raz tego dnia ja i Paweł QQ wyrwaliśmy się do przodu. W zasadzie bardziej nawet ja gnałam niż Paweł, bo bolała mnie ta noga, a jak szłam szybko to mniej czułam. I jeszcze wizja tego, że schronisko już niedaleko i zaraz będę mogła ściągnąć buty.
Dotarliśmy! Szkolne Schronisko Młodzieżowe oferowało ogromne pokoje i tylko dwa prysznice, tak więc wieczorna kolejka do mycia była długa, a o ciepłej wodzie większość mogła tylko pomarzyć. Jako że był z nami na rajdzie ojciec Mariusz, wieczorem odbyła się Msza. Po kolacji miała być tradycyjna gra w mafię, ale większość postawiła na sen – w końcu po nieprzespanej nocy i ciężkim dniu należało nam się te parę godzin.

Drugiego dnia pierwszy postój nosił nazwę: „sklep!”. Był on jeszcze w Woli Kalinowskiej (to tu nocowaliśmy) i ustawiła się doń długa kolejka rajdowiczów.
Pierwsza połowa dnia byłą bardzo interesująca, bo znów szedł z nami Ojciec i paru chłopaków zainicjowało bardzo ciekawą rozmowę, która wciągnęła mnie na dość długo. Dzięki temu nie pamiętam nic z tego co mijaliśmy (chyba szliśmy lasem, ale głowy nie dam), ale też zapomniałam o dokuczającym mi ciągle bólu stopy. Myślę, że tutaj warto podziękować ojcu Mariuszowi za to, że dzielne pokonywał z nami trasę rajdu – bez niego pewnie nie rozmawialibyśmy na takie ważne tematy, a w niedzielę mielibyśmy niemały kłopot z powrotem na Mszę do Wrocławia.
Krótka wizyta na punkcie widokowym w Dolinie Sąspowskiej i już idziemy prosto do sławnej Jaskini Łokietka! Sama jaskinia całkiem ładna, ale sposób zwiedzania hmm. Jak wspomniałam jaskinia ta jest powszechnie znana, więc przewodnicy starają się wpuścić jak najwięcej grup. Wchodzi tłum ludzi, przewodniczka głosem słabo słyszalnym na tyłach coś opowiada i po 10 min jest się już na zewnątrz aby mogła wejść następna grupa. Jedyne co zapamiętałam to: „Nie wyprzedzać przewodnika, bo nie wolno; nie robić zdjęć, bo nie wolno; nie zabić się, bo ślisko.”.
A to zdjęcie zatytułowane: „grzebacze” :)




Następna atrakcja napotkana na drodze to Brama Krakowska, na którą parę osób oczywiście musiało się wspiąć.


Jaskinia Wierzchowska Górna. Bilety były bezczelnie drogie, więc tylko część uczestników zdecydowała się wejść. W środku było mniej więcej tak:


A w tym samym czasie na zewnątrz było tak:


Później dostaliśmy wybór: albo iść normalnie, albo skrótem z Bazylem i Bazylem Juniorem, omijając przy tym dwie doliny. Ostatecznie na skrót Bazyli zdecydowały się chyba trzy osoby. Wtedy to w pozostałej części grupy powstały takie pojęcia jak „bazylizacja”, „zbazylizowany”, „bazylizować” itp.
Ból dokuczał mi strasznie, ale mimo to kuśtykając przy tym strasznie, szłam do przodu trzymając tempo. Prawdopodobnie przesłonił mi najlepsze widoki, bo np. tego wodospadu ze zdjęcia w ogóle nie pamiętam.
Szliśmy przez Dolinę Kobylańską i Będkowską. Pamiętam piękne skały, na których wisieli adepci szkoły wspinaczki. Podziwiałam tych ludzi i nabrałam pewności, że ja nigdy bym się na takie cos nie porwała. Wszędzie stały rozbite namioty, paliły się ogniska… Tym ludziom chyba też udał się weekend majowy.



Szczęśliwie dotarliśmy do schroniska. Msza odbyła się w miejscowym kościele. Po niej mycie , kolacja, jedna rundka mafii i zasłużony sen.





Troje śmiałków niedzielę zaczęło od wschodu słońca na pobliskim punkcie widokowym. Reszta na 7:00 dotarła do tegoż samego kościoła na Mszę. Po niej Ojciec miał zostać odwieziony do Wrocławia, a my ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zaczęliśmy od śniadanka na polanie pod skałami, które robiły za punkt widokowy.




Ja i Paweł przypadkiem znów wyrwaliśmy się naprzód, za co później Radek odesłał nas na tyły. Strasznie grzało słońce. Większość uczestników leczyła się później z oparzeń. Zaczynało brakować wody. To była niedziela, 3 maja, więc o czynnym sklepie mogliśmy tylko pomarzyć. W pewnej miejscowości Bober i Magda zdecydowali się zapukać do czyichś drzwi i poprosić o nalani do butelek wody z kranu. Pani zgodziła się  na tę przysługę i każdy kto chciał mógł uzupełnić zapasy wody.
Dodatkowo Bazyle i Bober poszli pochlapać się w rzece. Wrócili promieniejąc radością i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Tego dnia już nie tylko ja kuśtykałam, ale u paru innych osób również pojawiły się różnorakie kontuzje, które utrudniały chodzenie.
Szliśmy przez Dolinę Szklarki, Łyse Skały, Szklary, Przecówki, Grzybową Górę, Radwanowie, Chechło, Siedlec, by w końcu dotrzeć do upragnionych Krzeszowic – ostatni punkt naszego rajdu. Do pociągu pozostały jeszcze dwie godziny, więc podzieliliśmy się na grupy w zależności od tego, kto co chciał z tym czasem zrobić. Ja poszłam wraz z kilkoma osobami na ogromną pizzę i lody.


Pociąg, tak jak wcześniej przypuszczaliśmy, był cały zatłoczony. Ludzie mówili, że spędzimy całą podróż w korytarzu, ale mi wydawało się, że w Katowicach może nastąpić rotacja wśród pasażerów i to będzie nasza szansa. Miałam rację – wielu wysiadało na Górnym Śląsku i ostatecznie prawie wszyscy znaleźli miejsca siedzące.
Rajd wiosenny DA Redemptor 2009 uważam za bardzo udany. Ludzie wrócili z kontuzjami, przypieczeni słońcem, zmęczeni, ale myślę, że mimo to szczęśliwi. Dzięki Ci Radku za wspaniałą organizację! Dziękuję wszystkim uczestnikom rajdu razem i każdemu z osobna za to wszystko, co ze sobą wnieśli. Czekam na kolejny!

1 - 3  maja 2009

2 komentarze:

itineris pisze...

Oo świetną pogodę mieliście!!
Troszeczkę żałuję, że nie byłam z Wami! Niestety, obowiązki wzywały :(( Ja chcę w góry!!

itineris pisze...

Oo świetną pogodę mieliście!!
Troszeczkę żałuję, że nie byłam z Wami! Niestety, obowiązki wzywały :(( Ja chcę w góry!!