wtorek, 7 sierpnia 2012

Ta karczma "Rzym" się nazywa!

Co prawda blog umarł już śmiercią naturalną, jednak z racji odbytej podróży do Rzymu, postanowiłam go na chwilę wskrzesić.
Wystartowaliśmy z lotniska koło Lipska. Pierwszy raz w życiu leciałam samolotem i było to świetne przeżycie. Lecieliśmy nad Alpami i widok tych gór sprawiał, że chciało się otworzyć okno i tam wyskoczyć. Równie silne było pragnienie zjedzenia całej waty cukrowej, bitej śmietany, wszystkich bez i ptysiów, z których prawdopodobnie zrobione są obłoki.


 W Rzymie zobaczyliśmy Włochów. Włosi mają wielkie nosy, nie są zbyt wysocy, a kiedy widzą blondynkę ładnie się uśmiechają. Poniżej klasyczny przykład wielkonosego Włocha:

Język włoski brzmi bardzo uprzejmie, nie to co jakiś niemiecki, przypominający komendy wojskowe, czy angielski, który jest jakiś taki mdły - włoski wydaje mi się językiem pełnym uśmiechu i uprzejmości, nawet kłócący się Włosi brzmią jakoś tak ładnie. 

 A tutaj z kolei dowiadujemy się, jak należy postępować z bramkami wejściowymi w metrze:


Rzym na przełomie lipca i sierpnia jest wyjątkowo gorący - nowość, prawda? Nieemożliwe, serio?! Serio, serio i dlatego zawczasu przygotowałam odpowiednią do panującego klimatu strategię: śpimy w dzień, zwiedzamy w nocy! Wychodząc z hostelu ok. 18-19 trafiały nam się jeszcze resztki słońca, potem jego zachód, a po nim to już hulaj dusza piekła nie ma!

Pierwsze co mnie ucieszyło to palmy i inne dziwne rośliny, które rosną sobie przy ulicach.


Tam na górze rosną cytryny! Niestety za wysoko, udało mi się dorwać tylko dwie limonki.

A tu taki ładny widoczek, można sobie wydrukować i wysłać jako pocztówkę:

Pierwszą noc zwiedzania niemalże całą przesiedzieliśmy przy średnim, włoskim piwku (wino jest o niebo lepsze!) na Placu Navona (Piazza Navona), najpierw przy Fontannie del Nettuno:

 A później przy Fontannie Czterech Rzek z pięknymi, ogromnymi rzeźbami:

 Zaszliśmy też po drodze do jednego z wielu, ociekających złotem, rzymskich kościołów. Aż chciałoby się mieć szpachelkę i trochę tego złota zeskrobać sobie do kubeczka.

Wstąpiliśmy też na moment na Plac Campo di Fiori, gdzie akurat ktoś bawił się zapałkami:
Myślę, że Giordanowi Bruno pokaz niezbyt się podobał, jego wspomnienia związane z ogniem mogą nie być zbyt sympatyczne, patrzył raczej, bo musiał - tak mu pomnik mało komfortowo ustawili.

A to już Fontanna di Trevi. Fontanny są fajne głównie dlatego, że ładnie się przy nich wychodzi na zdjęciach.

Drugiej nocy sporo przesiedzieliśmy koło Kolosseum. Nocą podobało mi się bardziej niż przy dziennym świetle.

 A tutaj mamy Pana Araba, który wraz z kolegami, codziennie próbował nam sprzedać świecący domek, laser, chustkę lub kwiatki:

W Rzymie jest tak ciepło, że nie trzeba szukać dworców i kartonów, menele śpią sobie normalnie na ulicach. Tu widzimy mieszkanie Panów Meneli o podwyższonym standardzie, wraz ze śpiącym lokatorem. Apartament znajduje się tuż obok Forum Romanum.

 Tu z kolei taka plujka z wodą zdatną do picia. W Rzymie sporo stoi ich na ulicach, nie wszystkie są takie ładne, ale woda zawsze dobra:

Po północy Rzym zaczynał się wyludniać, a wśród tych, którzy zostali nieraz słyszeliśmy Polaków.
 Forum Romanum nocą:

 Takie tam z fontanną na placu na Kapitolu:
 A tu sam Kapitol:


Trzeci zachód słońca oglądaliśmy na Placu Świętego Piotra w Watykanie. Mieliśmy już wtedy 5-litrowy karton pysznego, włoskiego wina.
 Kiedy tak sobie tam siedzieliśmy wieczorem jeszcze mi się podobała Bazylika Św. Piotra. Przestała mi się podobać dopiero, kiedy poszliśmy tam za dnia.
Tutaj mamy wspaniały, historyczny telebim:
Jeszcze dwa z Placu Św. Piotra:

 A tu już dalej jakiś most nad brudną rzeką:

 Później usiedliśmy sobie na Schodach Hiszpańskich (wreszcie nie było tam dzikiego tłumu turystów) i obserwowaliśmy dwóch Bawarczyków, usiłujących poderwać cztery Amerykanki. Bawarczycy próbowali tekstów w stylu: "hej lala, jestem Niemcem, pójdziesz ze mną na dyskę?", ale skuteczność mieli raczej średnią. Później do interesu chcieli podłączyć się  również Włosi - ci z kolei byli dość nachalni. Ostatecznie Amerykanki opuściły towarzystwo, a
chłopaki niejako podzielili się rewirem i nadal próbowali szczęścia, zagadując kolejne ofiary.

 A oto jak magicznie wyglądała okolica naszego hostelu gdzieś koło 3 nad ranem - żadnym programem graficznym tego zdjęcia nie dotykałam, ulica była wtedy naprawdę w kolorach sepii:

Nastał nowy dzień, więc przyszła pora na kolejne ociekające złotem kościoły. Tym razem postanowiliśmy dać po 5 euro za bilety i wejść gdzieś do środka wnętrza. Wybór padł na Bazylikę Św. Klemensa (San Clemente). Oczywiście kościół właściwy można zwiedzać za darmoszkę, ale bardziej ciekawe jest to, co znajduje się pod nim. Gdy zejdzie się warstwę niżej, zamiast jakichś krypt, znajdujemy drugi kościół, pochodzący z IV wieku, w którym pochowano Cyryla (tego co się włóczył po Europie razem z Metodym). Gdy zeszliśmy jeszcze jedną warstwę niżej, naszym oczom ukazała się jeszcze starsza budowla: mitreum z I/II wieku n.e.! Okazuje się, że jak i wiele innych, tak i ta chrześcijańska świątynia została wzniesiona na pogańskiej kaplicy. Cała budowla ma jeszcze jeden poziom, który można jednak tylko podejrzeć - jest nim potok, przysypany przez ruiny płonącego w 64 roku Rzymu. Niestety wewnątrz nie wolno robić zdjęć, więc musicie wierzyć mi na słowo.

Nieopodal Bazyliki San Clemente stoi kościół, w którym przechowywane są Święte Schody (Scala Sancta), które zgodnie z legendą pochodzą z pałacu Poncjusza Piłata, a Chrystus miał być nimi prowadzony pod sąd. Polecił nam to miejsce poznany w nocnym autobusie Pan Jacek, więc poszliśmy i było to jedyne zabytkowo-kościelne miejsce w Rzymie, które nie zostało jeszcze całkowicie przemienione w muzeum. Ludzie się tam faktycznie modlili, a nawet wchodzili na kolanach po Świętych Schodach i całowali posadzkę.
 Oczywiście obok nie mogło zabraknąć stoiska z pamiątkami, ze szczególnym ukłonem w stronę Polaków:

 Tu lansik z barierką przy Forum Romanum - osiągam kolejne etapy wtajemniczenia bez czytania podręcznika "Jak pozować do wakacyjnych fotek".

 Drzewa wyglądające jak przerośnięte kurki (grzyby takie):

Jako, że tym razem ruszyliśmy się nieco wcześniej, zdążyliśmy jeszcze na ostatnie minuty otwarcia Panteonu. Weszliśmy do środka, popatrzyliśmy i nas wygonili, bo zamykają.

 A poniżej zdjęcie bardzo sympatycznej fontanny stojącej przed wejściem:

Tym razem zasiedliśmy dłużej na Placu Campo di Fiori, co by w prawie-spokoju wypić zdrowie pana Giordano Bruno przy prawie-pełni księżyca.

Kolejnego dnia wstaliśmy o przyzwoitej godzinie, by pojechać nad morze - skoro już jest w okolicy Rzymu to głupio nie skorzystać. Plaże prawie wszystkie są płatne, ale nam udało się znaleźć kawałek dla plebsu i wymoczyliśmy się za darmochę. Fale były ogromne i jakieś takie... dzikie, ale zabawa przednia.

Nie mieliśmy żadnego ręcznika, więc trzeba było radzić sobie inaczej.

Wykąpaliśmy się w morzu, ale kąpieli nigdy za wiele, więc kolejny dzień zaczął się od fontanny w parku Campo Marzio - co nie jest zakazane, to jest dozwolone. Zdjęcia poniżej to tylko zajawka disco-polowego teledysku, który powinniśmy tam nakręcić.

W parku udało nam się znaleźć ulicę Adama Mickiewicza:

Oraz plac Henryka Sienkiewicza:
 Nieopodal ul. Mickiewicza był taki jakby punkt widokowy i można było sobie popatrzeć na rzymskie drzewa, w tle jakieś zabytkowe domki.

Pierwszego dnia znaleźliśmy restaurację, w której podają najlepszą pizzę na świecie. Codziennie jedliśmy gdzie indziej i nigdzie nie było tak smacznie. Z tej przyczyny ostatniego dnia wróciliśmy do tamtego miejsca, zafundowaliśmy sobie wielkie żarcie, a na końcu okazało się, że jeden z kelnerów ma żonę Polkę i mówi po naszemu - bardzo miłe zaskoczenie.

Tu jeszcze jakaś tam fontanna:

Nie napisałam jeszcze niczego o wróblach-potworach, które latają po Rzymie zamiast normalnych ptaków. Od zwykłych ćwirćwirków różni je wyjątkowa pazerność, patrzenie na każdy okruszek jedzenia jak na kawał surowej padliny i ogólnie jakiś taki agresywny wygląd.

Koniec filmu przyrodniczego (czytała Krystyna Czubówna), wracamy do relacji. Samolot powrotny mieliśmy koło 16, więc rad nierad trzeba było coś zrobić z upalnym dniem. Wybór padł na Watykan, bo jak tu powiedzieć rodzinie, że byli my w Rzymie, a grobu papieża nie widzieli - za takie coś to chyba grozi jakiś dożywotni szlaban na ciastka. Wróciliśmy więc ponownie na Plac Św. Piotra i tu zaczęło się piekło. Kolejka do wejścia szła półkolem przez ponad połowę placu. Przed wejściem bramki kontrolujące wchodzących i ich plecaki oraz sprawdzanie czy strój jest przyzwoity. Naciągnęłam sobie nawet trochę kieckę aby nie było jakichś niedomówień, a wewnątrz bazyliki trafiliśmy na takie fajne rzeźby:
 Może to chodziło o to aby paniom konkurencji nie robić?

 Wnętrze ogółem było potworne! Nie, że brzydkie, raczej ładne było, tylko, że wszystko zasłaniały galopujące tłumy turystów. Ludzie robili sobie słit-focie z grobami, rzeźbami, krzyżami - z czym się tylko dało. Tu mamy liściową foteczkę pod tytułem: "Ja i tłum".

Zeszliśmy do krypt, przelecieliśmy się po grobach, a tam tylko jakieś obce papieże leżą, naszego nie ma. Jak już wleźliśmy w to mrowisko to głupio wyjść celu nie osiągnąwszy, podeszliśmy więc do ochroniarza i mówimy, że heloł, że my chcemy grób JP II zobaczyć i bez tego nie wyjdziemy, choćbyśmy się mieli do której kolumny przypiąć. Pan ochroniarz odrzekł, że spokojnie, on już błogosławiony to nie będzie z motłochem leżał i mamy szukać wewnątrz bazyliki. Poszukaliśmy i faktycznie był, a nawet wcześniej przeszliśmy obok niesieni przez tłum.

 Już na zewnątrz zażartowałam sobie, że skoro w tym Watykanie jest taki fajny jarmark, powinni jeszcze sprzedawać figurki papieży z takimi ruchomymi główkami - wiecie, jak te pieski co się je w samochodach stawia. Ledwie zdążyłam pomyśleć, że żart był głupi i chyba nie na miejscu, a tu proszę co znaleźliśmy w sklepie zaraz za rogiem:
 6 euro kosztowały, można sobie kupić i postawić w aucie zamiast pieska, tak samo fajnie kiwa głową.

A taką pozę prawie zawsze przybierali do zdjęć Azjaci - nie wiemy skąd to się bierze.


Tu już dobiega końca nasza podróż do Rzymu. Jeszcze tylko kilka zdjęć z samolotu, bo latanie bardzo mi się spodobało.

To już Niemcy. 
I tęcza w Lipsku - dopiero jak pobawiłam się tym zdjęciem okazało się, że tęcza była podwójna. 

Rzym, 26 lipca - 2 sierpnia 2012 

6 komentarzy:

tofka pisze...

Oj tam umarł. Ja zajrzałam. I mnie tłumy w ogóle odstraszają od takich miejsc! Brrrr!

Grażynka pisze...

Myślę, że od czasu do czasu warto go odświeżyć. :) Choćby dla takich wypraw.

Bardzo podoba mi się twoja wersja ukrywania danych osobowych- człowiek z liściem na głowie :)

erjota pisze...

Włoski jest bardzo melodyjny i łatwo wpada w ucho - chociaż rzymski akcent średnio mi się podoba :P

Jak leciałem pierwszy raz to też siedziałem przy oknie się nacieszyć widoczkami nie mogłem :D Uwielbiam patrzeć na góry z lotu ptaka:)

Włoskie piwo jest schifo!!! Ale wino jest molto buono :D:D:D

Przy Fontannie di Trevi mam zdjęcie solo. Ale o 4 nad ranem nie ma tam prawie nikogo - poza ekipą sprzątająca i panami pilnującymi.

A pod koloseum to obowiązkowo w nocy wino trzeba wypić :D

Te uliczne fontanny to używałem żeby głowę zmoczyć. Jakoś nie mam zaufania żeby z nich pić:P

Rzym nocą jest przepiękny. Zazdroszczę widoku bazyliki watykańskiej po zmroku :)) Ja nie miałem okazji, bo siedziałęm pod Koloseum :D

Emilia Mańk pisze...

ojj, już od dawna marzy mi się wycieczka do Rzymu. Bardzo fajne zdjęcia, pozdrawiam :)

/ http://emilka-obiektywnie.blogspot.com

Sol (Blog Włóczykijów) pisze...

Blogi mają to do siebie, że zawsze można je wskrzesić... :D
Piękne zdjęcia. Zazdroszczę wyprawy. Marzę o tym, by kiedyś pojechać do Rzymu na dłużej i porządnie go zwiedzić... :)
Pozdrawiam ciepło,
Sol :)

Anonimowy pisze...

Witam przeczytalem relacje od deski do deski, dziekuje za namiar na Scala Sancta jedziemy za pare dni z Zona do Rzymu czy moge prosic o namiary na "smaczna" Pizzerie
Konrad CAT