wtorek, 14 października 2008

Góry Sowie

Godzina 6:45 na Placu Grunwaldzkim. Wczesny poranek, a jednak było całkiem ciepło – to wróżyło piękny dzień! Na miejsce spotkania z lekkim opóźnieniem przybyli Kasia i Krzysiek – my mieliśmy jechać do Dzierżoniowa autostopem, podczas gdy Paweł i inni (właściwie to nie wiedzieliśmy, kto się jeszcze skusi na wyprawę) zamierzali dostać się do tegoż miasteczka normalnie, czyli autobusem. Troje śmiałków (czyli że niby my ;)) dostali się na Bielany bezpłatnym autobusem dla pracowników supermarketów – jeszcze na przystanku pytaliśmy jakiegoś faceta, czy nie sprawdzają tam aby legitymacji pracowniczych.
„ – Podjedźmy kawałek autobusem, bo tu nic nie złapiemy...” – pesymistyczne założenie Kasi na szczęście okazało się wielką pomyłką, bo złapaliśmy i to błyskawicznie! Szybko poprawiłam markerem zarys liter układających się w słowo KŁODZKO na naszej tabliczce, Kasia pobiegła i machnęła nią raz, ja poleciałam zaraz za nią jednocześnie kiwając ręką na nadjeżdżające samochody. To trwało może 3 sekundy, odwróciłyśmy się do Krzyśka, który jeszcze coś tam kombinował przy swoim plecaku, podeszłyśmy do niego i nagle widzimy młodą dziewczynę, zmierzającą w naszym kierunku: „ – To chcecie jechać do tego Kłodzka?” Pewnie, że chcemy! Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zatrzymał się ten samochód – tak błyskawicznej akcji chyba jeszcze nie było!
W środku siedziała jeszcze jedna osoba – był to Michał, brat tej dziewczyny, absolwent Akademii Medycznej. Szybko okazało się, że owa pani skończyła Kolegium Nauczycielskie, a specjalizuje się w filologii polskiej i... historii! Zaczęła się radosna rozmowa o pewnym doktorze B***, którego zajęcia pozostawiają w pamięci niezatarte wrażenia ;) Kiedy obróciła się w tył, tak, aby objąć wzrokiem także Krzyśka, wystrzeliła do niego: „ – Czy my się skądś nie znamy?” I znali się – z wigilii w Maciejówce! Rodzeństwo, które nas wiozło jechało do Leśnego Parku Przygody „Skalisko” w Złotym Stoku, którym to zarządzają. Na tabliczce napisaliśmy „Kłodzko”, bo nikt z nas nie liczył, ze od razu dostaniemy się do Dzierżoniowa – chcieliśmy najpierw dojechać do Łagiewnik, a dopiero stamtąd próbować dostać się do celu. I znów niespodzianka: ci ludzi nie planowali dalszej drogi, ale tak miło nam się gawędziło, że aż zmienili plany i podwieźli nas prosto do Dzierżoniowa! Dojechaliśmy prędzej niż autobus, więc zwiedziliśmy sobie dzierżoniowski rynek. 


Niebawem dołączyli do nas Paweł i Ania D. W rynku jeszcze trochę posiedzieliśmy, ponieważ Paweł chciał zjeść śniadanie. Przepraszamy siedzących obok nas mieszkańców za nazywanie Dzierżoniowa wiochą.

Z mapy wynika, że mamy iść ok. 8 km piechotą po asfalcie aby wejść na szlak, więc postanowiliśmy przejechać ten kawałek autobusem. Kasia i Krzysiek zatrzymali się jeszcze przed przystankiem i błyskawicznie złapali stopa. Ania, ja i Paweł zamierzaliśmy jechać autobusem, bo z rozkładu wynikało, że zaraz powinien się takowy zjawić.
Paweł wsiadając: „ –„Dwa bilety ulgowe do Kamionek proszę”. Kierowca autobusu grubym, przepalonym głosem: „ – Nie mam”, na co Paweł rezolutnie stwierdził: „ – No to jedziemy na gapę!”. I tym lepiej na tym wyszliśmy, ze autobus zawiózł nas prosto do Kamionek, przystanek był obok miejsca, gdzie zaczynał się żółty szlak prowadzący na Wielką Sowę. Poczekaliśmy tam trochę na Kasię i Krzyśka ciesząc się jesiennym słońcem.

Po paru minutach 
mogliśmy ruszać! Cel: Wielka Sowa. Najpierw szliśmy asfaltem, minęliśmy tabliczkę z napisem „Kamionki”, wchodząc zaraz za nią na otwartą przestrzeń doliny, w której rozłożyła się ta wieś, skręciliśmy następnie za szlakiem w prawo w boczną drogę, obejrzeliśmy ładny kościółek z krzyżem pokutnym w murze otaczającym świątynię.

Jak zawsze (ja to mam szczęście!) na początku przeżyliśmy atak małych, irytujących piesków. Dalej, kiedy weszliśmy w las, droga była przepiękna! Szło mi się doskonale, a całą trasę pokrywały liście we wszystkich barwach! Pierwszy raz widziałam w górach taką prawdziwą polską, złotą jesień i zrobiło to na mnie przeogromne wrażenie! Kiedy leżące na drodze liście, co jakiś czas zaczynały wirować na wietrze, ich dziwny taniec przypominał mi złoty deszcz. Korony drzew pokryte były najróżniejszymi kolorami, co dawało niesamowity efekt zwłaszcza, kiedy naszym oczom ukazywał się kawałek nieco odleglejszego krajobrazu. Słońce podkreślało barwy co kontrastowało z moją dotychczasową wizją jesieni w górach, jesieni szarej, mokrej, zimnej... To, co obserwowałam w drodze na Wielką Sowę jest bezcenne! 
Aby wejść na wieżę widokową trzeba było uiścić opłatę wysokości 4 zł, natomiast młodzież do lat 19 płaciła tylko 2 zł. Paweł podszedł do kasy pierwszy i zapłacił pełną sumę, ja zaraz za nim tez podaję odliczone 4 zł, na co kasjer patrzy zdziwiony i zwraca mi 2 zł! Ania też zapłaciła połowę ceny – widocznie nie wyglądamy na 21 lat :) Z wieży widok mieliśmy tylko (albo aż) na jedną stronę (północną) – po stronie drugiej (południowej) przesuwały się chmury i wiał nieprzyjemny wiatr. Paweł zabrał ze sobą lornetkę, więc mogliśmy przybliżyć sobie widok między innymi na Dzierżoniów, Pieszyce, Bielawę, Masyw Ślęży czy Świdnicę. Po osłoniętej stronie miały być widoczne Karkonosze z górującą nad nimi Śnieżką.

Schodzimy na dół, Kasia i Krzyś są w trakcie posiłku – my dopiero się do niego zabieramy. Nagle słyszę za plecami „ – Dzień dobry!” wypowiedziane dziecięcym głosem. Odwracam się zaskoczona i kogo widzę? Kilka dzieciaków z którymi miałam ostatnio lekcje będąc na praktykach w szkole podstawowej! Jedna dziewczynka jeszcze zapytała: „ – Pamięta nas pani?” – jasne, że pamiętam! Śmiałam się z tej sytuacji, bo belfrem się jeszcze nie czuję, ale to całkiem sympatyczne jak w górach spotyka się nagle uczniów... Może jednak zostanę nauczycielką?

Pierwotnie plan był taki: wchodzimy na Wielką Sowę, jeśli zostanie nam sporo czasu to zamiast schodzić idziemy dalej, na Kalenicę. Po drodze Paweł wpadł na pomysł, aby zamiast na kolejny szczyt zejść na dół, do Walimia i udać się do podziemnego kompleksu „Włodarz”. Trzeba było się spieszyć – wejście z przewodnikiem jest o każdej równej godzinie, a nam niewiele zostało do 16:00 (im później tym trudniej będzie nam się wydostać z tej mieścinki...). Ja, Paweł i Ania do kasy z biletami doszliśmy równiutko o 16:00, a Kasia i Krzysiek dobiegli do nas już w trakcie zwiedzania. Atrakcją była pewna pani, która przez całą drogę podrywała pana przewodnika, na co ten był szczególnie wrażliwy... Ciekawe czy w końcu wymienili numery telefonów! We „Włodarzu” najlepsze zaczyna się w momencie, kiedy drogę nagle tarasuje woda. Nie chodzi tu o żadną kałużę, ale o jakieś pół metra wody, którą zalana jest część kompleksu. Wycieczka wsiada wtedy do łódki, którą to przebywa najciekawszą część wyprawy. Dopłynęliśmy do wielkiej hali, przy której znajdowało się osuwisko. Przewodnik, być może tylko po to, aby nas nastraszyć, opowiadał o panu Witku z Walimia, który widział tam duchy... W każdym razie kompleks „Włodarz” robi wrażenie i warto jest zapłacić te 16 zł aby zwiedzić go wraz z jego „mokrą” częścią (jest możliwość kupienia tańszych biletów, ale warto zwiedzić całość).

Przewodnik opowiadał o workach cementu, które Niemcy zostawili w pobliskim lesie. Pod wpływem deszczu cement stwardniał i teraz są to ciężkie, kamienne bloki. Po zrobieniu sobie pamiątkowego zdjęcia z przewodnikiem, Paweł poprosił, aby ten pokazał nam, gdzie leżą te betonowe bloki. Przewodnik chętnie zgodził się wskazać nam drogę i jeszcze powiedział, jak można na skróty wrócić do Walimia. 

W Walimiu liczyliśmy już tylko na stopa, bo wydostanie się stamtąd autobusem w sobotę mogłoby być dość kłopotliwe... Podzieliliśmy się na dwie grupy: Paweł, ja i Ania poszliśmy przodem, a Krzyś i Kasia jakieś 200 metrów za nami. Szybko udało nam się zatrzymać samochód. Kierowcą był przemiły starszy pan, który na pytanie Pawła, czy może usiąść z przodu, odparł półżartem pół serio, że wolałby aby siedziała tam jakaś dziewczyna. Tak więc ja zajęłam się rozmową na przedzie z sympatycznym mieszańcem Dzierżoniowa (tam też chcieliśmy się dostać) i dzięki temu, że zapytałam o pizzerie w jego mieście, wysadził nas pod taką jedną o nazwie „Gościniec”. W środku było świetnie! Sala bardzo przyjemna, menu w pięknie oprawionych książeczkach, a pizza wyśmienita i sycąca, a nade wszystko tania. Jedyną wadą tego lokalu jest to, że nie znajduje się on we Wrocławiu ;). Posiliwszy się i popiwszy zimne piwko, udaliśmy się na autobus o godzinie 20:00, którym to dostaliśmy się z powrotem do "miasta Breslau".

Wyprawę uważam za bardzo udaną. Słoneczna jesień w górach to coś wspaniałego! Każdemu polecam wyjście na szlak w październiku, kiedy drzewa są kolorowe, a pogoda jeszcze nie zniechęca do wszelkich wędrówek.

Sobota, 11 października 2008

11 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Na Wielkiej Sowie byłam ale dlaczego nie trafiłam do sztolni? Błąd trzeba to nadrobić. Dziewczyny a gdzie wasze kaski, kolor nie pasował?

Floydianka pisze...

Na Wielką Sowę to my wchodziliśmy wracając z wakacji w Międzygórzu albo Polanicy - tak po drodze się tylko weszło i zeszło więc może dlatego nie poszliśmy dalej ;) Ale polecam!
A co do kasku to miałam, ale zaraz po wyjściu się go pozbyłam, bo cały czas spadał mi z głowy :P

Anonimowy pisze...

Alina ściągnęła kask, bo przewodnik straszył, że komu spadnie, ten musi potem 3 lata pracować tam jako przewodnik (jemu spadł 2 lata temu :D). W rejonie Walimia jest jeszcze drugi podziemny kompleks "Riese" udostępniony do zwiedzania - "Rzeczka", a po drugiej stronie masywu góry Włodarz - trzeci, "Osówka" (dojazd od strony Głuszycy). Kiedyś możemy się tam wybrać na wycieczkę samochodową, a ja chętnie będe robił za przewodnika :-))))

Poza tym są 4 kompleksy nie udostępnione do zwiedzania, z których do dwóch wchodziłem ;-)

Pozdrawiam
Paweł QQ

Anonimowy pisze...

Interesująca propozycja Pawle, przypomnę się :) Wytłumacz proszę Alinie, że nie ma już "miasta Breslau" tylko "Wrocław". Czyżby zmyliła ją twoja czapka wermachtówka?

Floydianka pisze...

Już mówiłam, że użyłam tego w zastępstwie za słowo "Wrocław", które pojawia się 2 linijki wyżej :P W ramach kompromisu dodałąm cudzysłów, co by można to było odczytać jako odniesienie do książek Krajewskiego albo pamiętnika Waltera Tauska :P

Anonimowy pisze...

Aż strach pomyśleć w jakim to języku byś napisała gdyby tak doszły dodatkowe 2 lininijki albo o zgrozo 4 -może po łacinie (nie koniecznie klasycznej):DDD

Anonimowy pisze...

... z wrażenia się zająkałam z tymi linijkami :P

Floydianka pisze...

Wtedy by było pewnie po czesku ;)

Anonimowy pisze...

.. iiii po czesku??? po tym jednym małym piwku z soczkiem sączonym przez słomkę :DDD nie wierzę :DDD

Floydianka pisze...

Po drugim byłoby już w języku Suahili :D

Anonimowy pisze...

Zawsze można użyć neutrealną, łacińską nazwę stolicy Śląska - Wratislavia :-)
A co do używania nazwy "Breslau" i pochodnych - niedawno w liście do mnie pewien Niemiec określił mnie mianem "polnische Breslauer" czy "polski wrocławianin" :D


Paweł QQ